W latach 50., gdy miał kilka skończonych wiosen biegał na nieistniejące już obecnie lotnisko na Zaspie (teraz powstają tam kolejne bloki) i patrzył na startujące samoloty.
- Podchodziliśmy z kolegami na końcówkę pasa startowego. Lubiłem oglądać, jak śmigłowe samoloty pasażerskie grzeją silniki. No i te "posilnikowe" strugi powietrza, te podmuchy na twarzy, to było coś. Matka wiedziała, że jak mnie nie ma w domu, to najprawdopodobniej kręcę się w okolicach lotniska – mówi Paweł Gałkowski, 70-latek, który od 2006 roku mieszka na Oruni, w bloku na Granitowej. Wcześniej od urodzenia mieszkał we Wrzeszczu.
"Dopadł mnie wirus kolekcjonerski"
- Obsługa lotniska nie przeganiała? - pytam. - Czasem przeganiali, ale niekiedy nam się udawało. To były inne czasy niż teraz.
To właśnie wtedy pan Paweł, wówczas młody chłopak z podstawówki załapał bakcyla. - Technika zawsze mnie fascynowała. Chodziłem też na plaże do Brzeźna i podglądałem statki redzie. Chciałem wiedzieć, a czemu to tak działa, a czemu nie inaczej. Później skończyłem zawodówkę, zaliczyłem kilka kursów, a w początkach lat 70. trafiłem do pracy do Aeroklubu Gdańskiego. Akurat zwolnił się etat mechanika szybowcowego.
- To była interesująca robota, żadnej rutyny, co chwilę mogło coś nietypowego wyskoczyć. W tej pracy pozostałem do dziś, teraz jestem tam zatrudniony na pół etatu. Nadal kocham to zajęcie.
Pan Paweł snuje opowieść w swoim niewielkim mieszkaniu na Oruni. Szafy są szczelnie wypełnione pudełkami z wciąż jeszcze nierozpakowanymi modelami okrętów i samolotów. - Złapał mnie wirus kolekcjonerski. Coś gdzieś zauważę, i jak mi się spodoba, muszę to mieć – wzrusza ramionami i wodzi oczami po kolejnych pudełkach, które sięgają dosłownie do sufitu.
Historia dwóch wojen światowych w małym mieszkaniu na Oruni. "Człowiek musi mieć cierpliwość"
Z kolei w gablotach widać gotowe miniaturki. Malutkie statki, szybowce, niektóre obsługiwane przez zastygłych w jednej pozie żołnierzy. Militarna historia pierwszej i drugiej wojny światowej. Japońskie samoloty stoją posłusznie obok amerykańskich krążowników. Mikroskopijnych rozmiarów działka, celowniki, śmigła i skrzydła. Niektóre wykonane z drewna, inne z plastiku.
Mój rozmówca o każdym z tych modeli mógłby opowiadać i opowiadać. I to zarówno o tym, jak i z czego go wykonał („a tutaj trzeba było wsunąć mały drucik, człowiek musi mieć cierpliwość”, „a ten statek budowałem przez kilka miesięcy”), jak i o kwestiach militarnych i historycznych („w takim samolocie jak ten Skarżyński wykonał przed wojną swój słynny lot przez Atlantyk”, „a taki jak ten japoński okręt brał jako jeden z pierwszych udział w I wojnie światowej”).
Nawet gdyby panu Pawłowi skończyły się historie (nie wiem, czy to możliwe) na temat trzymanych w gablotach modeli, zawsze może też wiele opowiedzieć o swoich wcześniejszych dokonaniach. Ba, czasem nawet nie trzeba opowiadać.
"A ten model robiłem dwa lata"
Oruniak podsuwa mi branżowe pismo, w którym kiedyś opisał budowany przez siebie (przez dwa lata!) model amerykańskiego pancernika USS Missouri. Tym wszystkim, którym wydaje się, że pasja pana Pawła jest niczym więcej jak nieszkodliwym hobby i zajęciem, który każdy mógłby z powodzeniem wykonywać, można zadedykować taki oto fragment artykułu: „(...) Pozostawało zdać się na produkcję własną. Wytoczyłem wzorcową lufę artylerii głównej, po czym pozostałe osiem odlałem z żywicy. Lufy do 5-cio calówek i do Boforsów zrobiłem z igieł do strzykawek, a lufy Oerlikonów z drutu o średnicy 0,12 mm. Lekkie działka otrzymały też celowniki, fotele celownicze (Boforsy), nowe tarcze i wsporniki barkowe strzelca (Oerlikony)”.
Działa odlane z żywicy? Lufy z drucików niewiele grubszych od ludzkiego włosa?
- Umiejętności manualne to jedno – śmieje się 70-latek. - Ale tutaj potrzeba jeszcze wiedzy, stąd całe szuflady mam pełne dokumentacji i zdjęć okrętów i samolotów. No i jeszcze trzeba mieć dużo cierpliwości w sobie. Dla mnie ułatwieniem było, że jestem z charakteru samotnikiem. Chyba też i dlatego jakoś nie zdążyłem założyć rodziny.
Cały proces dzieje się w jednym miejscu, od inspiracji do prezentacji
Odwracam się od gabloty pełnej eksponatów, i już jestem w warsztacie pana Pawła. Tutaj wszystko dzieje się w jednym pomieszczeniu: inspiracja, zdobywanie informacji, produkcja i prezentacja. Nie muszę przejść nawet trzech kroków i już siedzę przy biurku, a budowany właśnie model okrętu wielkości kilkunastu centymetrów oświetlają mi dwie mocne lampy.
Podnoszę wzrok. Na ściance nad biurkiem prezentują się zaczepione na haczyki narzędzia. Ich nazw nie potrafię nawet wymienić, ale pan Paweł też niekiedy nie wie, co jak się nazywa. Ważne, że coś jest przydatne w pracy, i tyle. - Niektóre narzędzia kupuję w sklepach dla zegarmistrzów, czy jubilerów. Mam też zestaw narzędzi prosto od dentysty. Często kupuję też rzeczy na giełdach, kiedyś we Wrzeszczu, teraz w Pruszczu.
Czy pan Paweł powinien uczyć innych?
Obok narzędzi stoją farbki, poustawiane w równe rzędy. Jeżeli wierzycie, że wiedza faceta kończy się na znajomości trzech kolorów, pan Paweł was zaskoczy. - Kolorów mam tutaj całe mnóstwo, i oczywiście muszę je rozróżniać. Każdy z nich jest nieco inny. To są kolory, które używane są przy budowie oryginalnych statków, czy samolotów. Trzeba być dokładnym.
- Dużo pan wydaje na swoją pasję? - zagaduję między jedną zasłyszaną historyjką, a kolejną.
- Czy ja wiem? Nie wydaję na papierosy, czy alkohol, to i oszczędzić mogę więcej.
Pan Paweł ostatnio bierze też udział w projekcie ZDolna Orunia (pisaliśmy o tym TUTAJ), i jest szansa, że będzie dawał lekcje tym wszystkim, którzy chcieliby spróbować swych sił w tworzeniu modeli. - Mogę coś doradzić – mówi skromnie 70-latek.
Co sądzicie? Oruniak mógłby „doradzić” coś ciekawego?