Wypożyczalnia naczyń, sklep „z garami”
Choć trudno teraz w to uwierzyć, przed laty wypożyczalnie różnego rodzaju sprzętów AGD cieszyły się dużą popularnością. Gospodarstwa domowe nie były tak dobrze zaopatrzone jak dziś. Kupno, np. wymarzonej pralki, wymagało dużego zachodu i nierzadko, również dobrych znajomości. Dlatego ludzie radzili sobie jak umieli, a wypożyczalnie miały się dobrze. Jedna z nich funkcjonowała na Oruni. – Przy Trakcie św. Wojciecha w okolicy późniejszego zegarmistrza, działała wypożyczalnia naczyń. Oprócz zastawy można było wypożyczyć również garnki i sprzęt AGD. Największym wzięciem cieszyły się pralki „Franie”. Obowiązywały na nie zapisy – wspomina Barbara Żukowska. – Tak! Pamiętam to miejsce. Moja mama wypożyczyła stamtąd zastawę na moje wesele! – wykrzykuje radośnie Irena Mróz.
Inne ciekawe, nieistniejące już miejsce zachowała w swej pamięci Joanna Dunajska. – Budynki wielorodzinne przy ul. Diamentowej zostały tak skonstruowane, że na parterze znajdowały się lokale usługowo-handlowe. W budynku, w którym mieszkałam, funkcjonował sklep z garnkami, AGD itp. – opowiada nasza rozmówczyni. – Któregoś razu otrzymałam pocztówkę od koleżanki z innej miejscowości. Wypisała na niej moje imię i nazwisko, ale zamiast ulicy i numeru mieszkania napisała tylko: „Nad sklepem z garami”. Co ciekawe, tak oryginalnie zaadresowana kartka dotarła do mnie bez problemu. Listonoszka, która znała naszą rodzinę, wręczyła mi ją do rąk własnych. Zachowałam ją na pamiątkę i mam do dziś – śmieje się Joanna Dunajska.
Zabudowany cmentarz
Od 1550 roku na terenie Oruni od ulicy Gościnnej aż do ulicy Związkowej istniał cmentarz ewangelicki. W połowie XIX wieku poprowadzono linię kolejową, która przecięła go na pół. W 1957 roku zapadła decyzja o jego likwidacji. Orunianie nadal go pamiętają.
– Gdy byłam dzieckiem widziałam jak stawiano nowe bloki przy ulicy Związkowej obok domu grabarza. Zbudowano je na terenie dawnego cmentarza – wspomina Anna Dombrowska. – Pewnej nocy przyjechała maszyna budowlana i zrównała cmentarz z ziemią. Widać było powywracane nagrobki i wystające ludzkie kości. Zanim to się stało, zdarzało się, że na dawnym cmentarzu bawiły się dzieci – kończy pani Anna.
– Jak budowano bloki przy ul. Związkowej, na dawnym cmentarzu, to wszędzie w tym miejscu poniewierały się ludzkie kości. Kiedyś jakiś kiepski żartowniś ukradł stamtąd ludzką czaszkę. Położył ją na naszej wycieraczce, zadzwonił do drzwi i uciekł – dodaje
Joanna Michmiel.
Jej opowieść uzupełnia Mieczysław Rajkowski. – Wielu ludzi skracało sobie drogę przez dawny cmentarz w miejscu, gdzie obecnie stoi ośrodek zdrowia. Przeganiali ich pracownicy kolei. Pamiętam, że na cmentarzu były dwa niezwykłe nagrobki. Jeden w kształcie żaglowca, drugi z kolei przedstawiał człowieka biegnącego z oszczepem. Dawniej był jeden duży cmentarz ciągnący się aż za teren obecnych torów. Dopiero jak przyszła tutaj kolej, to przedzieliła cmentarz na pół – kończy Mieczysław Rajkowski.
Trojanem prosto do domu
Tory kolejowe, które przedzieliły Orunię, stały się ważnym elementem dzielnicy. Co na temat funkcjonowania kolei w przeszłości mówią mieszkańcy? – Zegar z oruńskiego dworca był bardzo piękny. Na dworcu były kasy i duża poczekalnia ogrzewana piecem kaflowym. Były też efektowne szlabany rurowe. Jak się zamykały, wyglądały jak płot. Starsza pani, dróżniczka, ręcznie je opuszczała używając korby. Pociągi kursowały dość często – wyjaśnia Jerzy Łukasiak.
Nasz rozmówca wspomina dawne, nietypowe pociągi, którymi można się było dostać do dzielnicy – O godz. 13.00 z Gdańska kursował tzw. „Trojan”. Był to pociąg starego typu z 3-4 wagonami i lokomotywą parową. Nie jeździł główną trakcją, tylko drugim torem w okolicy ul. Równej, którym obecnie jeżdżą pociągi towarowe w kierunku rafinerii. Ten pociąg był przeznaczony dla kolejarzy, ale zwykli ludzie
też nim jeździli. Najpierw podróż była darmowa, ale później kolej wprowadziła opłatę w wysokości 1 zł – mówi pan Jerzy.
Nieco o kolei może powiedzieć również Zenon Zamorowski. – Na oruńskim dworcu była poczekalnia zmontowana z desek. Znajdował się tam również bar – mówi nasz rozmówca i dodaje – Z Gdańska na Orunię jeździł zabytkowy pociąg „Trojan”. Wiózł pracowników na Przeróbkę, do Zakładu Naprawczego Taboru Kolejowego. Kierownik pociągu zawsze nas z niego wyganiał. Nieraz przed nim uciekaliśmy. Udawało się, bo w pociągu można było otwierać ręcznie drzwi w czasie jazdy – kończy Zenon Zamorowski.
Kotlety wielkie jak talerze
W dzielnicy istniało dawniej co najmniej kilka lokali gastronomicznych, w których można było coś zjeść i wypić. Największą sławę zyskała legendarna „Adria”.
– „Adria” na początku funkcjonowała jako dobra restauracja. Później przekształciła się w restaurację i bar. Skończyła, niestety, jako znana „mordownia”. Co ciekawe, były tam kufle na łańcuchu, z których się piło, coś jak sztućce w barze mlecznym w filmie „Miś” – wyjaśnia Grażyna Kunicka.
– W „Adrii” były drzwi wahadłowe oddzielające kuflotekę od sali restauracyjnej – dodaje Joanna Dunajska.
Lokal przy Trakcie św. Wojciecha 85 pamięta też Maria Pankanin. – „Adria” cieszyła się złą sławą, więc tam nie przesiadywałam. Mieli tam jednak najlepsze schabowe, były ogromne, wielkości talerza. Gdy przyjeżdżali do mnie goście to kupowałam te schabowe z ziemniaczkami i kiszoną kapustą. Pakowałam je we własne naczynia i brałam na wynos. W domu musiałam tylko po swojemu doprawić kapustę i miałam gotowe zestawy obiadowe – kończy Orunianka.
Jako chłopiec do „Adrii” poszedł też Jerzy Łukasiak. – Gdy byłem chłopcem, zostałem wysłany przez dziadka do tego przybytku. Miałem za zadanie kupić piwo dla pracowników dziadka obrabiających pole. Pani za ladą nalała mi piwo do wielkiej 5-litrowej kanki na mleko, którą ze sobą przyniosłem. Mimo, iż byłem dzieckiem, w „Adrii” nie zrobiono mi żadnych przeszkód w zakupie i bez problemu doniosłem piwo do domu – wspomina Jerzy Łukasiak.
Dawniej na Oruni działała również kawiarnia. – Przy ulicy Raduńskiej znajdowała się „Kawiarnia Parkowa” – opowiada Stanisław Dombrowski. – Sprzedawali tam kawę, herbatę, piwo, lody. Był to całkiem spory lokal,
dość ekskluzywny jak na tamte czasy. Zawsze było tam tłoczno. Stoliki były czteroosobowe. Zamówienie składało się u kelnerki, która podchodziła do klientów. Czasem wpadałem tam z kolegą, który mieszkał przy ul. Piaskowej – kończy Orunianin.
– Pamiętam „Kawiarnię Parkową” – dodaje Joanna Dunajska. – Najlepiej utkwił mi w pamięci świetny taras z płynącą z wnętrza muzyką disco. Na tarasie ludzie odpoczywali i popijali pepsi colę. Ten taras to było coś, czuło się powiew zachodu i wolności – wspomina nasza rozmówczyni.
W naszej dzielnicy powodzeniem cieszyły się także bary z domowym jedzeniem.
– We wnętrzu baru mlecznego przy ul. Dworcowej stały stoliki ze sklejki w stylu góralskim. Pomalowano je na różne kolory. Na ścianie wisiało menu. Podchodziło się do lady i tam kupowało posiłek. W tym barze mieli dobre jedzenie. Serwowali smaczną pomidorówkę i schabowego z ziemniakami. Takie typowe, domowe obiadki – wyjaśnia Jerzy Łukasiak.
– Przy ul. Trakt św. Wojciecha w jednym z budynków, które zburzono po powodzi
w 2001, istniał Bar „Arret”. Został nawet uwieczniony na jednym z teledysków Kazika Staszewskiego – dodaje Joanna Dunajska.
W pralni kwitło życie towarzyskie
Pralnie i magle były rozsiane w różnych lokalizacjach, korzystało z nich wielu ludzi. Najsłynniejsza była oczywiście pralnia „Śnieżka” przy ul. Trakt św. Wojciecha 56. Po drugiej stronie torów również było gdzie przyjść z przybrudzonymi tekstyliami.
– Do pralni przy ul. Związkowej swoje rzeczy przynosiło się na konkretną godzinę i określało się wielkość pralki. Odbierało się je tego samego dnia już wymaglowane. – wspomina Grażyna Kunicka.
– Pralnia przy ul. Związkowej była bardzo chodliwa. Była pół-samoobsługowa, miała nawet swoją poczekalnię. Ktoś z obsługi wsypywał proszek. Po wypraniu rzeczy były maglowane. W pralni kwitło życie towarzyskie. Przychodziły tam sąsiadki i chwaliły się swoimi serwetami czy ładną pościelą – opowiada Krystyna Białek.
Drugi punkt w tamtym rejonie Oruni, w którym można było wymaglować rzeczy, funkcjonował kilka ulic dalej. – Na początku ul. Żuławskiej, blisko skrzyżowania z ul. Przyjemną, działał magiel. Było to na przełomie lat 60. i 70. XX w. – wspomina Anna Dombrowska. – Schodziło się w dół po schodkach do piwnicy. Za opłatą można było wymaglować pościel. Maglowało się ręcznie za pomocą korby. Wałki do maglowania były drewniane – wyjaśnia Anna Dombrowska.
Grażyna Kunicka pamięta coś jeszcze.
– Na Nowinach mieszkała praczka, do której przynosiło się brudne rzeczy. Przychodziła też wykonać swoją pracę w mieszkaniach klientów, w tym do naszej rodziny. Gdy zrobiła pranie, to pięknie pachniało mydlinami – dodaje nasza rozmówczyni.
W kiosku każdy miał swoją teczkę
Kilkadziesiąt lat temu oruńskie kioski były popularne i chętnie przez mieszkańców
odwiedzane. Jeden z nich pamięta Grażyna Kunicka. – Przy ulicy Smoleńskiej działał kiosk. Jak chodziłam do pobliskiego Liceum nr 7, to do tego kiosku chodziliśmy po bułki, a później również po papierosy – kończy Grażyna Kunicka. Jej opowieść uzupełniają córki właścicieli kiosku, Anna Dombrowska i Joanna Michmiel.
– Od ok 1968 roku moi rodzice prowadzili kiosk przy ul. Smoleńskiej. Głównie sprzedawali czasopisma. Dla stałych prenumeratorów mieli teczki imienne, do których wkładało się prenumeratę. Można było
u nich kupić m.in. „Przyjaciółkę”, „Dziennik Bałtycki”, „Wieczór Wybrzeża”, „Trybunę Ludu” i „Przekrój” – mówi Anna Dombrowska. – W kiosku ludzie zaopatrywali się też w słodycze, papierosy, grzebienie,
serwetki, znaczki oraz zapałki. Była też słynna „mandarynka”, czyli oranżada o takim bardziej cytrynowym smaku. Kupowano ją w butelkach z zamykanym korkiem. Młodzież z pobliskiego technikum i liceum przychodziła do kiosku na zakupy podczas przerw. Kupowali głównie słodycze i oranżadę. Nierzadko na tzw. „zeszyt”, gdy brakowało im pieniędzy. Później przychodzili i oddawali dług. Mama i tata
prowadzili sprzedaż na zmianę. Mama do południa, a tata po południu. Gdy w kiosku urzędowała mama, do środka można było wchodzić. Gdy zmieniał ją tata, zamykał kiosk, a zakupy można było zrobić przez kioskowe okienko, tak jak współcześnie. Do kiosku często przychodził przyjaciel taty i gdy nie było ruchu, grali razem w warcaby – opowiada z uśmiechem Anna Dombrowska.
Rodzinny kiosk pamięta też jej siostra. – Gdy miałam 16 lat czasem po szkole przychodziłam do kiosku zastępować rodziców. Gdy rodzice go prowadzili, nigdy nie mogli brać urlopu. Nikt im za niego nie płacił i wtedy nie zarabiali nic – wyjaśnia Joanna Michmiel. – W kiosku sprzedawali m.in. batoniki, paczkowane wafelki i ciastka, artykuły higieniczne czy proszki. Kiosk funkcjonował przez ok. 3 lata. Później w tym miejscu na krótko był klub z herbatą, kawą i ciastkami, który również prowadzili mama i tata – kończy córka właścicieli.
– Kioski były ważną częścią życia – dodaje Joanna Dunajska. – Rano kupowało się „Dziennik Bałtycki” a po południu stało się po „Wieczór Wybrzeża”. Ta druga gazeta była lżejsza tematycznie i nie aż tak bardzo upolityczniona – dodaje nasza rozmówczyni.
Goście na Oruni
Starsze pokolenia pamiętają różnych osobliwych ludzi, którzy w swoich sprawach pojawiali się regularnie w dzielnicy. Dziś już nie sposób ich spotkać.
– Kiedyś na Orunię wozem konnym przyjeżdżał tzw. „szmaciarz”. Miał ze sobą garnki i inne rzeczy gospodarstwa domowego. Można było u niego wymieniać szmaty i butelki na to, co miał w asortymencie lub na pieniądze – mówi Grażyna Kunicka. Jej opowieść potwierdza Stanisław Sobczak. – Na ul. Jedności Robotniczej przyjeżdżał tzw. „szmaciarz”. Jeździł furmanką, sprzedawał m.in garnki, patelnie, gumy do żucia i jojo – dodaje Orunianin i wspomina jeszcze innych ciekawych gości w naszej dzielnicy. – Kiedyś ul. Trakt św. Wojciecha była zbudowana z tzw. kocich łbów. Jeździły po niej wozy z woźnicą. Przewożono nimi węgiel. W „Zrembie” mieszczącym się przy tej ulicy mieściły się składowiska węgla i opału. Przyjeżdżali tam ludzie z całego Gdańska i rozwozili węgiel po mieście – kończy Stanisław Sobczak.
Barbara Żukowska również ma interesujące wspomnienie o stałych bywalcach Oruni. – W latach 60. na ulicach Oruni można było zobaczyć dużą ilość żołnierzy, którzy całymi oddziałami zmierzali na poligon przy ulicy Madalińskiego na Chełmie. Tam ćwiczyli – mówi Orunianka.
Regularnie w dzielnicy pojawiły się także tabory cygańskie.
– Na łąki w okolicy ul. Równej co roku przyjeżdżali Cyganie. Koczowali tam przez kilka miesięcy, po czym jechali w inne miejsce. Milicja ich nie wyganiała. Zwykle przyjeżdżało po kilka taborów ciągniętych przez konie. Wozy były malowane i bardzo kolorowe – wspomina Zenon Zamorowski.
– Pamiętam jak cygańskie tabory przyjeżdżały na „świński rynek” – dodaje Krystyna
Białek. – Mieli piękne, kolorowe wozy. Ustawiali je w koło. Kobiety nosiły wspaniałe stroje. Na środku rozpalali ognisko i zaczynali w nim gotować. Później śpiewali. Wiele osób ich oglądało – przyznaje Krystyna Białek.
Usługi różne
Na terenie Oruni w latach 1950–80 można było skorzystać z różnych punktów usługowych. Jednym z najbardziej uznanych był zakład fryzjerski przy ul. Trakt św. Wojciecha 89. – Jako dziecko mama zabierała mnie do zakładu fryzjerskiego pana Scharmacha – mówi Mieczysław Rajkowski. Jak przychodziliśmy, to fryzjer sadzał mnie na słynnym foteliku fryzjerskim dla dzieci w kształcie konika. Kilka razy zakręcił fotelikiem dookoła i zaczynał strzyżenie – dodaje nasz rozmówca.
Joanna Dunajska też pamięta ciekawy oruński lokal usługowy – W pawilonie przy ulicy Piaskowej (a później przy ul. Diamentowej) działał „Impresario”, czyli pan Henryk Czoska. W ramach swojej działalności prowadził m.in. wybory miss – wyjaśnia Orunianka. – W tym lokalu funkcjonowała też wypożyczalnia kaset video. Na nowości filmowe trzeba było się zapisywać w kolejkę. Bardzo mi się nie podobało, że jak w większości wypożyczalni, kasety pożyczano w czarnych opakowaniach, zamiast w oryginalnych pudełkach. Chciałam sobie poczytać opisy na tych opakowaniach i, niestety, nie mogłam. Za wypożyczenie kaset pobierana była kaucja. Kasety po obejrzeniu trzeba było przewijać, inaczej się dopłacało – dodaje Joanna Dunajska.
Ogrodnictwo i uprawa na Oruni
Od kilku lat miejskie ogrodnictwo znów przeżywa swój renesans. Dawniej, ogródki i ogrody były stałym elementem oruńskiego krajobrazu.
– Jak nastała moda na ogródki jerozolimskie, to wszystkie podwórka w mojej okolicy miały takie właśnie ogrody. Robili je wszyscy sąsiedzi. My mieliśmy dwie ławki i piaskownicę. Dookoła posadzone były krzaki. Jedna z naszych sąsiadek uwielbiała się opalać w ogródku. Do południa ogródek okupowały dzieciaki, po południami zaś starsze sąsiadki – opowiada Krystyna Białek.
Ulica Żuławska była natomiast miejscem, gdzie na większą skalę hodowano warzywa, owoce i zwierzęta. Okoliczni mieszkańcy u ich właścicieli zaopatrywali się w produkty spożywcze. Te czasy pamięta Joanna Michmiel. – Przy ul. Żuławskiej było dużo tzw. „bamberów”, czyli ludzi, którzy mieli własne szklarnie, zwierzęta hodowlane (np. nutrie) i od których kupowało się warzywa. Określenie „bamber” oznaczało, że dana osoba była zamożna, bo posiadała duże pola i wielu pracowników – tłumaczy nasza rozmówczyni.
– Tata miał w tym środowisku trochę znajomości, więc pewnego lata załatwił mi i koleżance pracę sezonową u jednego z nich. Przez 8 godzin w ogromnym ukropie pieliłyśmy pole. Miałyśmy tylko wodę do picia. Po zakończonej pracy pracodawca wypłacił nam należne wynagrodzenie, które koleżanka schowała do kieszeni.
Ponieważ zbierało się na wielką burzę, obie pobiegłyśmy w te pędy do domu. Gdy już dotarłyśmy na miejsce okazało się, że koleżanka zgubiła wszystkie nasze zarobione pieniądze. Nigdy więcej już tam nie wróciłyśmy – dodaje Joanna Michmiel.
Mleko z kanek
Na Oruni w przeszłości nie brakowało też małych osiedlowych sklepów i sklepików. Poniżej opisujemy te, które najlepiej zapadły w pamięć naszym rozmówcom.
– Przy wyjeździe z ul. Dworcowej na wysokości obecnego nowego prawoskrętu, był sklep rybny, drogeria i pasmanteria – mówi Mieczysław Rajkowski i od razu dodaje
– Przy ul. Dworcowej w miejscu obecnego KRUS-u działał natomiast sklep spożywczy. To był pierwszy na Oruni sklep samoobsługowy – kończy nasz rozmówca.
– W mleczarni przy ul. Gościnnej 5 mleko sprzedawano z kanek. Sklep był czynny cały dzień, ale mleko było dostępne tylko rano – wspomina Stanisław Sobczak.
W innym punkcie dzielnicy również można było kupić świeże mleko. – Na ulicy Rejtana był sklep spożywczy. Rano przywożono tam mleko w kankach. Kierownik sklepu chochlą rozdzielał je na litry. Ludzie zabierali zakupione mleko we własnych, przyniesionych z domu kankach. W tym sklepie można było również kupić ryby. Halibut i dorsz leżące w skrzyniach z papierem były najtańszymi rybami – opowiada
Zenon Zamorowski.
Świński rynek
Przy ul. Trakt św. Wojciecha 167 było kiedyś targowisko. Nazywano je „świńskim (lub końskim) rynkiem.” – Na „końskim rynku” co sobotę odbywały się aukcje koni. Przychodziło na nie bardzo wielu ludzi. Było to trochę jak święto, nawet kataryniarze wtedy grali – wspomina Stanisław Sobczak.
– Jako dziecko mieszkałam w okolicy tzw. „świńskiego rynku”. W mieszkaniach nie było WC. W podwórku była jedyna gremplarnia w okolicy. Robili tam kołdry – dodaje Krystyna Białek. – Na „świński rynek” ludzie przyjeżdżali wozami. Przywozili ze sobą zwierzęta. Odbywał się spęd bydła. W okolicy dzisiejszego Biura Obsługi Mieszkańców była waga do ważenia zwierząt. Handel odbywał się dwa razy w tygodniu. Ludzi i koni było tak wiele, że trudno było się poruszać. Pewnego razu jeden z koni się spłoszył i wraz z wozem wybiegł z rynku. Pędził tak szybko, że wbił się dyszlem od wozu w wał kanału Raduni znajdujący się po drugiej stronie ulicy – opowiada Krystyna Białek.
Budynki użyteczności publicznej
Choć na co dzień nie budzą zwykle ciekawości i zazwyczaj się o nich nie myśli, to gdy zajdzie potrzeba, stają się dla nas bardzo ważne. Mowa o budynkach użyteczności publicznej. Wspominamy te, których już nie ma – Przy ul. Trakt św. Wojciecha (budynek dawnej bursy wojskowej) był kiedyś ośrodek zdrowia. Pracowała tam pielęgniarka, która znała wszystkie dzieci. Była tam też bardzo dobra lekarka – mówi Anna Dombrowska.
– Przy Trakcie św. Wojciecha w miejscu obecnej szkoły nauki jazdy znajdowały się toalety publiczne – dodaje Jerzy Łukasiak.
Sprawa do gazety
Wiele spraw udaje się w Polsce załatwić dzięki interwencji mediów. Dlatego w razie problemów, ludzie chętnie się do nich zgłaszają. Podobnie było w przypadku mieszkańców nieistniejącego już budynku przy Trakcie Św. Wojciecha.
– Jako dziecko mieszkałam w domu przy Trakcie św. Wojciecha. Tego domu już nie ma. Teraz jest tam przystanek Gościnna – wspomina Krystyna Mosińska. Sąsiadka trzymała na strychu nad naszym pokojem węgiel. Pewnej nocy sufit nie wytrzymał ciężaru i ten opał spadł nam na łóżko. Na szczęście w nogi i nic nam się nie stało. Później przyszli robotnicy, dziurę w suficie zakryli płytą i na środku pokoju ustawili dwa filary, które miały to podtrzymywać. Rodzice długo walczyli o nowe mieszkanie. Nawet w gazecie o tym pisali – kończy pani Krystyna. Obecnie miejsc opisanych w powyższym tekście już nie ma. Pozostały jedynie we wspomnieniach mieszkańców Oruni. Mamy nadzieję, że dzięki ich opisaniu, uda się na dłużej ocalić je od całkowitego zapomnienia. Takie zwykłe-niezwykłe miejsca tworzyły przecież codzienną historię naszej dzielnicy.
Niniejszy artykuł powstał w ramach publikacji „Wasze Historie po Oruńsku” wydanej Stację Orunię GAK z okazji obchodów 680 rocznicy urodzin dzielnicy.
Publikacji typowo historycznych o Oruni jest kilka. Naszym celem było przybliżenie historii zwykłych-niezwykłych miejsc, w których kiedyś biło serce dzielnicy, pokazać ich obraz przez pryzmat wspomnień, anegdot, sentymentów i ludzkich emocji. Chciałyśmy ocalić tę część historii Oruni, która bez swoich bohaterów staje się niemożliwa do odtworzenia, bo jej meritum nie są daty ani naukowe pojęcia, lecz zwykli ludzie.
Dziękujemy naszym rozmówcom za poświęcony czas, wspaniałe historie i odwagę, by się nimi podzielić. Podziękowania składamy także wszystkim osobom, które udostępniły nam zdjęcia z prywatnych archiwów, abyśmy raz jeszcze mogli poczuć klimat dawnej Oruni i zobaczyć często nieistniejące już budynki i miejsca.
Dorota Dombrowska i Aleksandra Abakanowicz
Wypożyczalnia naczyń, sklep „z garami”
Choć trudno teraz w to uwierzyć, przed laty wypożyczalnie różnego rodzaju sprzętów AGD cieszyły się dużą popularnością. Gospodarstwa domowe nie były tak dobrze zaopatrzone jak dziś. Kupno, np. wymarzonej pralki, wymagało dużego zachodu i nierzadko, również dobrych znajomości. Dlatego ludzie radzili sobie jak umieli, a wypożyczalnie miały się dobrze. Jedna z nich funkcjonowała na Oruni. – Przy Trakcie św. Wojciecha w okolicy późniejszego zegarmistrza, działała wypożyczalnia naczyń. Oprócz zastawy można było wypożyczyć również garnki i sprzęt AGD. Największym wzięciem cieszyły się pralki „Franie”. Obowiązywały na nie zapisy – wspomina Barbara Żukowska. – Tak! Pamiętam to miejsce. Moja mama wypożyczyła stamtąd zastawę na moje wesele! – wykrzykuje radośnie Irena Mróz.
Inne ciekawe, nieistniejące już miejsce zachowała w swej pamięci Joanna Dunajska. – Budynki wielorodzinne przy ul. Diamentowej zostały tak skonstruowane, że na parterze znajdowały się lokale usługowo-handlowe. W budynku, w którym mieszkałam, funkcjonował sklep z garnkami, AGD itp. – opowiada nasza rozmówczyni. – Któregoś razu otrzymałam pocztówkę od koleżanki z innej miejscowości. Wypisała na niej moje imię i nazwisko, ale zamiast ulicy i numeru mieszkania napisała tylko: „Nad sklepem z garami”. Co ciekawe, tak oryginalnie zaadresowana kartka dotarła do mnie bez problemu. Listonoszka, która znała naszą rodzinę, wręczyła mi ją do rąk własnych. Zachowałam ją na pamiątkę i mam do dziś – śmieje się Joanna Dunajska.
Zabudowany cmentarz
Od 1550 roku na terenie Oruni od ulicy Gościnnej aż do ulicy Związkowej istniał cmentarz ewangelicki. W połowie XIX wieku poprowadzono linię kolejową, która przecięła go na pół. W 1957 roku zapadła decyzja o jego likwidacji. Orunianie nadal go pamiętają.
– Gdy byłam dzieckiem widziałam jak stawiano nowe bloki przy ulicy Związkowej obok domu grabarza. Zbudowano je na terenie dawnego cmentarza – wspomina Anna Dombrowska. – Pewnej nocy przyjechała maszyna budowlana i zrównała cmentarz z ziemią. Widać było powywracane nagrobki i wystające ludzkie kości. Zanim to się stało, zdarzało się, że na dawnym cmentarzu bawiły się dzieci – kończy pani Anna.
– Jak budowano bloki przy ul. Związkowej, na dawnym cmentarzu, to wszędzie w tym miejscu poniewierały się ludzkie kości. Kiedyś jakiś kiepski żartowniś ukradł stamtąd ludzką czaszkę. Położył ją na naszej wycieraczce, zadzwonił do drzwi i uciekł – dodaje Joanna Michmiel.
Jej opowieść uzupełnia Mieczysław Rajkowski. – Wielu ludzi skracało sobie drogę przez dawny cmentarz w miejscu, gdzie obecnie stoi ośrodek zdrowia. Przeganiali ich pracownicy kolei. Pamiętam, że na cmentarzu były dwa niezwykłe nagrobki. Jeden w kształcie żaglowca, drugi z kolei przedstawiał człowieka biegnącego z oszczepem. Dawniej był jeden duży cmentarz ciągnący się aż za teren obecnych torów. Dopiero jak przyszła tutaj kolej, to przedzieliła cmentarz na pół – kończy Mieczysław Rajkowski.
Trojanem prosto do domu
Tory kolejowe, które przedzieliły Orunię, stały się ważnym elementem dzielnicy. Co na temat funkcjonowania kolei w przeszłości mówią mieszkańcy? – Zegar z oruńskiego dworca był bardzo piękny. Na dworcu były kasy i duża poczekalnia ogrzewana piecem kaflowym. Były też efektowne szlabany rurowe. Jak się zamykały, wyglądały jak płot. Starsza pani, dróżniczka, ręcznie je opuszczała używając korby. Pociągi kursowały dość często – wyjaśnia Jerzy Łukasiak.
Nasz rozmówca wspomina dawne, nietypowe pociągi, którymi można się było dostać do dzielnicy – O godz. 13.00 z Gdańska kursował tzw. „Trojan”. Był to pociąg starego typu z 3-4 wagonami i lokomotywą parową. Nie jeździł główną trakcją, tylko drugim torem w okolicy ul. Równej, którym obecnie jeżdżą pociągi towarowe w kierunku rafinerii. Ten pociąg był przeznaczony dla kolejarzy, ale zwykli ludzie też nim jeździli. Najpierw podróż była darmowa, ale później kolej wprowadziła opłatę w wysokości 1 zł – mówi pan Jerzy.
Nieco o kolei może powiedzieć również Zenon Zamorowski. – Na oruńskim dworcu była poczekalnia zmontowana z desek. Znajdował się tam również bar – mówi nasz rozmówca i dodaje – Z Gdańska na Orunię jeździł zabytkowy pociąg „Trojan”. Wiózł pracowników na Przeróbkę, do Zakładu Naprawczego Taboru Kolejowego. Kierownik pociągu zawsze nas z niego wyganiał. Nieraz przed nim uciekaliśmy. Udawało się, bo w pociągu można było otwierać ręcznie drzwi w czasie jazdy – kończy Zenon Zamorowski.
Kotlety wielkie jak talerze
W dzielnicy istniało dawniej co najmniej kilka lokali gastronomicznych, w których można było coś zjeść i wypić. Największą sławę zyskała legendarna „Adria”.
– „Adria” na początku funkcjonowała jako dobra restauracja. Później przekształciła się w restaurację i bar. Skończyła, niestety, jako znana „mordownia”. Co ciekawe, były tam kufle na łańcuchu, z których się piło, coś jak sztućce w barze mlecznym w filmie „Miś” – wyjaśnia Grażyna Kunicka.
– W „Adrii” były drzwi wahadłowe oddzielające kuflotekę od sali restauracyjnej – dodaje Joanna Dunajska.
Lokal przy Trakcie św. Wojciecha 85 pamięta też Maria Pankanin. – „Adria” cieszyła się złą sławą, więc tam nie przesiadywałam. Mieli tam jednak najlepsze schabowe, były ogromne, wielkości talerza. Gdy przyjeżdżali do mnie goście to kupowałam te schabowe z ziemniaczkami i kiszoną kapustą. Pakowałam je we własne naczynia i brałam na wynos. W domu musiałam tylko po swojemu doprawić kapustę i miałam gotowe zestawy obiadowe – kończy Orunianka.
Jako chłopiec do „Adrii” poszedł też Jerzy Łukasiak. – Gdy byłem chłopcem, zostałem wysłany przez dziadka do tego przybytku. Miałem za zadanie kupić piwo dla pracowników dziadka obrabiających pole. Pani za ladą nalała mi piwo do wielkiej 5-litrowej kanki na mleko, którą ze sobą przyniosłem. Mimo, iż byłem dzieckiem, w „Adrii” nie zrobiono mi żadnych przeszkód w zakupie i bez problemu doniosłem piwo do domu – wspomina Jerzy Łukasiak.
Dawniej na Oruni działała również kawiarnia. – Przy ulicy Raduńskiej znajdowała się „Kawiarnia Parkowa” – opowiada Stanisław Dombrowski. – Sprzedawali tam kawę, herbatę, piwo, lody. Był to całkiem spory lokal,
dość ekskluzywny jak na tamte czasy. Zawsze było tam tłoczno. Stoliki były czteroosobowe. Zamówienie składało się u kelnerki, która podchodziła do klientów. Czasem wpadałem tam z kolegą, który mieszkał przy ul. Piaskowej – kończy Orunianin.
– Pamiętam „Kawiarnię Parkową” – dodaje Joanna Dunajska. – Najlepiej utkwił mi w pamięci świetny taras z płynącą z wnętrza muzyką disco. Na tarasie ludzie odpoczywali i popijali pepsi colę. Ten taras to było coś, czuło się powiew zachodu i wolności – wspomina nasza rozmówczyni.
W naszej dzielnicy powodzeniem cieszyły się także bary z domowym jedzeniem.
– We wnętrzu baru mlecznego przy ul. Dworcowej stały stoliki ze sklejki w stylu góralskim. Pomalowano je na różne kolory. Na ścianie wisiało menu. Podchodziło się do lady i tam kupowało posiłek. W tym barze mieli dobre jedzenie. Serwowali smaczną pomidorówkę i schabowego z ziemniakami. Takie typowe, domowe obiadki – wyjaśnia Jerzy Łukasiak.
– Przy ul. Trakt św. Wojciecha w jednym z budynków, które zburzono po powodzi
w 2001, istniał Bar „Arret”. Został nawet uwieczniony na jednym z teledysków Kazika Staszewskiego – dodaje Joanna Dunajska.
W pralni kwitło życie towarzyskie
Pralnie i magle były rozsiane w różnych lokalizacjach, korzystało z nich wielu ludzi. Najsłynniejsza była oczywiście pralnia „Śnieżka” przy ul. Trakt św. Wojciecha 56. Po drugiej stronie torów również było gdzie przyjść z przybrudzonymi tekstyliami.
– Do pralni przy ul. Związkowej swoje rzeczy przynosiło się na konkretną godzinę i określało się wielkość pralki. Odbierało się je tego samego dnia już wymaglowane. – wspomina Grażyna Kunicka.
– Pralnia przy ul. Związkowej była bardzo chodliwa. Była pół-samoobsługowa, miała nawet swoją poczekalnię. Ktoś z obsługi wsypywał proszek. Po wypraniu rzeczy były maglowane. W pralni kwitło życie towarzyskie. Przychodziły tam sąsiadki i chwaliły się swoimi serwetami czy ładną pościelą – opowiada Krystyna Białek.
Drugi punkt w tamtym rejonie Oruni, w którym można było wymaglować rzeczy, funkcjonował kilka ulic dalej. – Na początku ul. Żuławskiej, blisko skrzyżowania z ul. Przyjemną, działał magiel. Było to na przełomie lat 60. i 70. XX w. – wspomina Anna Dombrowska. – Schodziło się w dół po schodkach do piwnicy. Za opłatą można było wymaglować pościel. Maglowało się ręcznie za pomocą korby. Wałki do maglowania były drewniane – wyjaśnia Anna Dombrowska.
Grażyna Kunicka pamięta coś jeszcze.
– Na Nowinach mieszkała praczka, do której przynosiło się brudne rzeczy. Przychodziła też wykonać swoją pracę w mieszkaniach klientów, w tym do naszej rodziny. Gdy zrobiła pranie, to pięknie pachniało mydlinami – dodaje nasza rozmówczyni.
W kiosku każdy miał swoją teczkę
Kilkadziesiąt lat temu oruńskie kioski były popularne i chętnie przez mieszkańców odwiedzane. Jeden z nich pamięta Grażyna Kunicka. – Przy ulicy Smoleńskiej działał kiosk. Jak chodziłam do pobliskiego Liceum nr 7, to do tego kiosku chodziliśmy po bułki, a później również po papierosy – kończy Grażyna Kunicka. Jej opowieść uzupełniają córki właścicieli kiosku, Anna Dombrowska i Joanna Michmiel.
– Od ok 1968 roku moi rodzice prowadzili kiosk przy ul. Smoleńskiej. Głównie sprzedawali czasopisma. Dla stałych prenumeratorów mieli teczki imienne, do których wkładało się prenumeratę. Można było u nich kupić m.in. „Przyjaciółkę”, „Dziennik Bałtycki”, „Wieczór Wybrzeża”, „Trybunę Ludu” i „Przekrój” – mówi Anna Dombrowska. – W kiosku ludzie zaopatrywali się też w słodycze, papierosy, grzebienie, serwetki, znaczki oraz zapałki. Była też słynna „mandarynka”, czyli oranżada o takim bardziej cytrynowym smaku. Kupowano ją w butelkach z zamykanym korkiem. Młodzież z pobliskiego technikum i liceum przychodziła do kiosku na zakupy podczas przerw. Kupowali głównie słodycze i oranżadę. Nierzadko na tzw. „zeszyt”, gdy brakowało im pieniędzy. Później przychodzili i oddawali dług. Mama i tata prowadzili sprzedaż na zmianę. Mama do południa, a tata po południu. Gdy w kiosku urzędowała mama, do środka można było wchodzić. Gdy zmieniał ją tata, zamykał kiosk, a zakupy można było zrobić przez kioskowe okienko, tak jak współcześnie. Do kiosku często przychodził przyjaciel taty i gdy nie było ruchu, grali razem w warcaby – opowiada z uśmiechem Anna Dombrowska.
Rodzinny kiosk pamięta też jej siostra. – Gdy miałam 16 lat czasem po szkole przychodziłam do kiosku zastępować rodziców. Gdy rodzice go prowadzili, nigdy nie mogli brać urlopu. Nikt im za niego nie płacił i wtedy nie zarabiali nic – wyjaśnia Joanna Michmiel. – W kiosku sprzedawali m.in. batoniki, paczkowane wafelki i ciastka, artykuły higieniczne czy proszki. Kiosk funkcjonował przez ok. 3 lata. Później w tym miejscu na krótko był klub z herbatą, kawą i ciastkami, który również prowadzili mama i tata – kończy córka właścicieli.
– Kioski były ważną częścią życia – dodaje Joanna Dunajska. – Rano kupowało się „Dziennik Bałtycki” a po południu stało się po „Wieczór Wybrzeża”. Ta druga gazeta była lżejsza tematycznie i nie aż tak bardzo upolityczniona – dodaje nasza rozmówczyni.
Goście na Oruni
Starsze pokolenia pamiętają różnych osobliwych ludzi, którzy w swoich sprawach pojawiali się regularnie w dzielnicy. Dziś już nie sposób ich spotkać.
– Kiedyś na Orunię wozem konnym przyjeżdżał tzw. „szmaciarz”. Miał ze sobą garnki i inne rzeczy gospodarstwa domowego. Można było u niego wymieniać szmaty i butelki na to, co miał w asortymencie lub na pieniądze – mówi Grażyna Kunicka. Jej opowieść potwierdza Stanisław Sobczak. – Na ul. Jedności Robotniczej przyjeżdżał tzw. „szmaciarz”. Jeździł furmanką, sprzedawał m.in garnki, patelnie, gumy do żucia i jojo – dodaje Orunianin i wspomina jeszcze innych ciekawych gości w naszej dzielnicy. – Kiedyś ul. Trakt św. Wojciecha była zbudowana z tzw. kocich łbów. Jeździły po niej wozy z woźnicą. Przewożono nimi węgiel. W „Zrembie” mieszczącym się przy tej ulicy mieściły się składowiska węgla i opału. Przyjeżdżali tam ludzie z całego Gdańska i rozwozili węgiel po mieście – kończy Stanisław Sobczak.
Barbara Żukowska również ma interesujące wspomnienie o stałych bywalcach Oruni. – W latach 60. na ulicach Oruni można było zobaczyć dużą ilość żołnierzy, którzy całymi oddziałami zmierzali na poligon przy ulicy Madalińskiego na Chełmie. Tam ćwiczyli – mówi Orunianka.
Regularnie w dzielnicy pojawiły się także tabory cygańskie.
– Na łąki w okolicy ul. Równej co roku przyjeżdżali Cyganie. Koczowali tam przez kilka miesięcy, po czym jechali w inne miejsce. Milicja ich nie wyganiała. Zwykle przyjeżdżało po kilka taborów ciągniętych przez konie. Wozy były malowane i bardzo kolorowe – wspomina Zenon Zamorowski.
– Pamiętam jak cygańskie tabory przyjeżdżały na „świński rynek” – dodaje Krystyna
Białek. – Mieli piękne, kolorowe wozy. Ustawiali je w koło. Kobiety nosiły wspaniałe stroje. Na środku rozpalali ognisko i zaczynali w nim gotować. Później śpiewali. Wiele osób ich oglądało – przyznaje Krystyna Białek.
Usługi różne
Na terenie Oruni w latach 1950–80 można było skorzystać z różnych punktów usługowych. Jednym z najbardziej uznanych był zakład fryzjerski przy ul. Trakt św. Wojciecha 89. – Jako dziecko mama zabierała mnie do zakładu fryzjerskiego pana Scharmacha – mówi Mieczysław Rajkowski. Jak przychodziliśmy, to fryzjer sadzał mnie na słynnym foteliku fryzjerskim dla dzieci w kształcie konika. Kilka razy zakręcił fotelikiem dookoła i zaczynał strzyżenie – dodaje nasz rozmówca.
Joanna Dunajska też pamięta ciekawy oruński lokal usługowy – W pawilonie przy ulicy Piaskowej (a później przy ul. Diamentowej) działał „Impresario”, czyli pan Henryk Czoska. W ramach swojej działalności prowadził m.in. wybory miss – wyjaśnia Orunianka. – W tym lokalu funkcjonowała też wypożyczalnia kaset video. Na nowości filmowe trzeba było się zapisywać w kolejkę. Bardzo mi się nie podobało, że jak w większości wypożyczalni, kasety pożyczano w czarnych opakowaniach, zamiast w oryginalnych pudełkach. Chciałam sobie poczytać opisy na tych opakowaniach i, niestety, nie mogłam. Za wypożyczenie kaset pobierana była kaucja. Kasety po obejrzeniu trzeba było przewijać, inaczej się dopłacało – dodaje Joanna Dunajska.
Ogrodnictwo i uprawa na Oruni
Od kilku lat miejskie ogrodnictwo znów przeżywa swój renesans. Dawniej, ogródki i ogrody były stałym elementem oruńskiego krajobrazu.
– Jak nastała moda na ogródki jerozolimskie, to wszystkie podwórka w mojej okolicy miały takie właśnie ogrody. Robili je wszyscy sąsiedzi. My mieliśmy dwie ławki i piaskownicę. Dookoła posadzone były krzaki. Jedna z naszych sąsiadek uwielbiała się opalać w ogródku. Do południa ogródek okupowały dzieciaki, po południami zaś starsze sąsiadki – opowiada Krystyna Białek.
Ulica Żuławska była natomiast miejscem, gdzie na większą skalę hodowano warzywa, owoce i zwierzęta. Okoliczni mieszkańcy u ich właścicieli zaopatrywali się w produkty spożywcze. Te czasy pamięta Joanna Michmiel. – Przy ul. Żuławskiej było dużo tzw. „bamberów”, czyli ludzi, którzy mieli własne szklarnie, zwierzęta hodowlane (np. nutrie) i od których kupowało się warzywa. Określenie „bamber” oznaczało, że dana osoba była zamożna, bo posiadała duże pola i wielu pracowników – tłumaczy nasza rozmówczyni.
– Tata miał w tym środowisku trochę znajomości, więc pewnego lata załatwił mi i koleżance pracę sezonową u jednego z nich. Przez 8 godzin w ogromnym ukropie pieliłyśmy pole. Miałyśmy tylko wodę do picia. Po zakończonej pracy pracodawca wypłacił nam należne wynagrodzenie, które koleżanka schowała do kieszeni.
Ponieważ zbierało się na wielką burzę, obie pobiegłyśmy w te pędy do domu. Gdy już dotarłyśmy na miejsce okazało się, że koleżanka zgubiła wszystkie nasze zarobione pieniądze. Nigdy więcej już tam nie wróciłyśmy – dodaje Joanna Michmiel.
Mleko z kanek
Na Oruni w przeszłości nie brakowało też małych osiedlowych sklepów i sklepików. Poniżej opisujemy te, które najlepiej zapadły w pamięć naszym rozmówcom.
– Przy wyjeździe z ul. Dworcowej na wysokości obecnego nowego prawoskrętu, był sklep rybny, drogeria i pasmanteria – mówi Mieczysław Rajkowski i od razu dodaje
– Przy ul. Dworcowej w miejscu obecnego KRUS-u działał natomiast sklep spożywczy. To był pierwszy na Oruni sklep samoobsługowy – kończy nasz rozmówca.
– W mleczarni przy ul. Gościnnej 5 mleko sprzedawano z kanek. Sklep był czynny cały dzień, ale mleko było dostępne tylko rano – wspomina Stanisław Sobczak.
W innym punkcie dzielnicy również można było kupić świeże mleko. – Na ulicy Rejtana był sklep spożywczy. Rano przywożono tam mleko w kankach. Kierownik sklepu chochlą rozdzielał je na litry. Ludzie zabierali zakupione mleko we własnych, przyniesionych z domu kankach. W tym sklepie można było również kupić ryby. Halibut i dorsz leżące w skrzyniach z papierem były najtańszymi rybami – opowiada
Zenon Zamorowski.
Świński rynek
Przy ul. Trakt św. Wojciecha 167 było kiedyś targowisko. Nazywano je „świńskim (lub końskim) rynkiem.” – Na „końskim rynku” co sobotę odbywały się aukcje koni. Przychodziło na nie bardzo wielu ludzi. Było to trochę jak święto, nawet kataryniarze wtedy grali – wspomina Stanisław Sobczak.
– Jako dziecko mieszkałam w okolicy tzw. „świńskiego rynku”. W mieszkaniach nie było WC. W podwórku była jedyna gremplarnia w okolicy. Robili tam kołdry – dodaje Krystyna Białek. – Na „świński rynek” ludzie przyjeżdżali wozami. Przywozili ze sobą zwierzęta. Odbywał się spęd bydła. W okolicy dzisiejszego Biura Obsługi Mieszkańców była waga do ważenia zwierząt. Handel odbywał się dwa razy w tygodniu. Ludzi i koni było tak wiele, że trudno było się poruszać. Pewnego razu jeden z koni się spłoszył i wraz z wozem wybiegł z rynku. Pędził tak szybko, że wbił się dyszlem od wozu w wał kanału Raduni znajdujący się po drugiej stronie ulicy – opowiada Krystyna Białek.
Budynki użyteczności publicznej
Choć na co dzień nie budzą zwykle ciekawości i zazwyczaj się o nich nie myśli, to gdy zajdzie potrzeba, stają się dla nas bardzo ważne. Mowa o budynkach użyteczności publicznej. Wspominamy te, których już nie ma – Przy ul. Trakt św. Wojciecha (budynek dawnej bursy wojskowej) był kiedyś ośrodek zdrowia. Pracowała tam pielęgniarka, która znała wszystkie dzieci. Była tam też bardzo dobra lekarka – mówi Anna Dombrowska.
– Przy Trakcie św. Wojciecha w miejscu obecnej szkoły nauki jazdy znajdowały się toalety publiczne – dodaje Jerzy Łukasiak.
Sprawa do gazety
Wiele spraw udaje się w Polsce załatwić dzięki interwencji mediów. Dlatego w razie problemów, ludzie chętnie się do nich zgłaszają. Podobnie było w przypadku mieszkańców nieistniejącego już budynku przy Trakcie Św. Wojciecha.
– Jako dziecko mieszkałam w domu przy Trakcie św. Wojciecha. Tego domu już nie ma. Teraz jest tam przystanek Gościnna – wspomina Krystyna Mosińska. Sąsiadka trzymała na strychu nad naszym pokojem węgiel. Pewnej nocy sufit nie wytrzymał ciężaru i ten opał spadł nam na łóżko. Na szczęście w nogi i nic nam się nie stało. Później przyszli robotnicy, dziurę w suficie zakryli płytą i na środku pokoju ustawili dwa filary, które miały to podtrzymywać. Rodzice długo walczyli o nowe mieszkanie. Nawet w gazecie o tym pisali – kończy pani Krystyna. Obecnie miejsc opisanych w powyższym tekście już nie ma. Pozostały jedynie we wspomnieniach mieszkańców Oruni. Mamy nadzieję, że dzięki ich opisaniu, uda się na dłużej ocalić je od całkowitego zapomnienia. Takie zwykłe-niezwykłe miejsca tworzyły przecież codzienną historię naszej dzielnicy.
W dalszym ciągu zbieramy opowieści o Oruni, archiwalne zdjęcia dzielnicy oraz stare przepisy na rodzinne przysmaki. Chętnych zapraszamy do kontaktu:
Stacja Orunia Gdański Archipelag Kultury
ul. Dworcowa9, 80-026 Gdańsk
tel. 58 306 66 76 w. 36, 37
mail: stacjaorunia@gak.gda.pl
facebook.com/StacjaOrunia