Lubię zwierzęta! Lubię jeszcze kilka innych „rzeczy”, ale do zwierzaków mam sporą słabość.
Mieszkam w zielonej części dzielni, gdzie brak planu zagospodarowania przestrzennego umożliwia póki co, niczym niezakłócone sąsiedztwo z różnej maści żywiołkami.
Mamy tu między innymi pełno ptactwa. Dzięki gołębiom, które co rano grzmocą się na mojej balkonowej poręczy, wydając przy tym z siebie odgłosy nieprzyzwoite, bez pudła wiem jaka jest aktualnie pora roku.
O osach, które zakładają gniazda za pilśniową ścianką, która odgradza mnie od strychu, nawet nie wspomnę. Odgłosy wydają zresztą jak wyżej! Co prawda wieszając pranie, trzeba zakładac odzież ochronną, ale to w końcu niewielka niedogodność za możliwość obcowania z naturą!
Mamy tu również pełno jeży. Całą ogólnopolską populację jak sądzę! Kto nie wdepnął wieczorową porą, (koniecznie w japonkach) na jeżyka właśnie, ten nie doceni zalet na wpół wiejskiego życia. Zapewniam, że to przeżycie z gatunku ekstremalnych! Zwłaszcza dla jeża...
Uwielbiam te spokojne wieczory, kiedy relaksuję się po ciężkim dniu pracy, a kot składa mi w darze miłości żywe nietoperze u stóp. Świeżo wyciągnięte z komina ofkoz! Skąd niby wiedziałabym, że zirytowany nietoperz syczy niczym stary gąsior, gdybym nie miała okazji słyszeć tego na własne uszy?
A wczoraj, z porannej sąsiedzkiej pogawędki dowiedziałam się, że dzielnicy przybył jeszcze jeden żywiołek. Otóż panu z parteru zaginął dwumetrowy pyton! Hmm, pytanie brzmi: Czy mój kot przyniesie mi tym razem do łóżka dusiciela? Czy raczej pyton przyniesie mi kota?
Sąsiad jest nieco zmartwiony bo wąż dawno nie jadł, a córka ma jeszcze szynszylę...
Echh, chyba z tego wszystkiego pójdę popatrzec na pasące się w parku szczury... :p