Używamy cookies i podobnych technologii m.in. w celach: świadczenia usług, reklamy, statystyk. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia. Szczegóły znajdziesz w Regulaminie.

Rozumiem

Czwartek, 28/03/2024

Portal dzielnic: Orunia Dolna, Orunia Górna, Lipce, Św. Wojciech, Olszynka, Ujeścisko

menu menu menu menu menu

REKLAMA

Już blisko 80 lat Orunia to mój dom

 11 dodane: 18:22, 10/08/13

tagi:

Pamięta, jak Orunia wyglądała przed wojną. Pamięta, jak wyglądała w jej trakcie. Na zawsze zapamiętała też dni, kiedy do Gdańska weszli sowieccy „wyzwoliciele”. Cudem uniknęła wtedy gwałtu. Miała niecałe 11 lat...

Mieszkańcy Oruni, ul. Dworcowa 18 (rodziny Barzefeld i Rhode) - lata '30
Mieszkańcy Oruni, ul. Dworcowa 18 (rodziny Barzefeld i Rhode) - lata '30
Fot. archiwum rodziny Alot

Fotografia 1 z 11

Anita Charlotta Alot, z domu Rawalska, za rok w październiku skończy 80 lat. Kobiet o wiek się nie pyta, prawda? Cóż, w tym przypadku matematyka jest nieubłagana – ktoś kto mieszkał na Oruni przed wojną musi mieć całkiem sporo wiosen za sobą.

Ale to nieważne, pani Anita w żaden sposób nie wygląda na swoje lata. I w żaden sposób się tak nie zachowuje. Ma doskonałą pamięć, jest wesoła, co rusz raczy nas kolejną anegdotą.

Przed wojną Gdańsk był...
Siedzimy w jej mieszkaniu, w ponad 150-letniej kamienicy przy ulicy Dworcowej. Rozmowie przysłuchuje się jej wnuczek. - Mieszkam tu od urodzenia. Od 1934 roku – mówi jego babcia.

Orunię sprzed wojny zna bardzo słabo, ale kilka wspomnień jednak się zachowało. - Naprzeciwko naszej kamienicy, tak po lewej stronie był duży plac węglowy. Furmanki stamtąd wyjeżdżały – opowiada orunianka.

Przed wojną pani Anita chodziła do przedszkola na Żuławskiej. W 1939 roku przeniosła się do przedszkola na Nowiny, które prowadziły siostry zakonne. - Był fortepian, siostry uczyły nas śpiewu, mam fajne wspomnienia z tamtych lat – uśmiecha się moja rozmówczyni.

Na Dworcowej było wówczas więcej kamienic, cały narożnik aż do głównej ulicy był nimi zabudowany. Były sklepy, duża drogeria, mleczarnia, a nawet tabakiernia, gdzie kupowało się papierosy i prasę.

Jej ojciec Bruno Rawalski był Niemcem. Mama, Gertruda, z rodziny kaszubskiej, urodziła się w Sopocie. Ojciec pracował w oruńskiej pralni, wielkiej i słynnej wówczas w okolicy fabryce Maksa Kratza. Położonej nad Kanałem Raduni, dwieście, może trzysta metrów od ulicy Dworcowej w kierunku Sandomierskiej. Dziś po fabryce nie ma już właściwie śladu.

- Mój tata musiał rozpocząć pracę, kiedy miał zaledwie 14 lat. Rok wcześniej, w 1923 roku zmarł jego ojciec. A w domu było jeszcze siedmioro rodzeństwa. Ktoś musiał się nimi opiekować. Młody chłopak musiał więc szybko dorosnąć. Tata wyuczył się tam zawodu. Pracował w pralni aż do końca wojny – wspomina jego córka.

Tu jeszcze istotne przypomnienie: Gdańsk w okresie międzywojnia nie był polski, ani niemiecki. Był wolnym miastem. Jednak tuż przed wybuchem wojny blisko 90 procent mieszkańców stanowili Niemcy, Polacy byli w zdecydowanej mniejszości.

Na ulicach Gdańska mówiono więc najczęściej po niemiecku. Również i bohaterka naszej opowieści posługiwała się tym językiem. Po polsku zaczęła mówić dopiero po wojnie, kiedy to w 1945 roku jako młoda dziewczyna poszła do szkoły. Do oruńskiej „dziesiątki” przy Gościnnej, placówki, która istnieje do dziś.

Uciekajcie! Gestapo!
Ale to wydarzy się dopiero za kilka lat, teraz w naszej opowieści pojawia się inna, ważna data: 1 września 1939 roku. Rozpoczyna się wojna. - Tata pracował w niemieckiej fabryce, pewne wiadomości dochodziły do niego szybciej. Jeszcze przed rozpoczęciem działań wojennych, wiedział, co się święci – mówi pani Anita.

Na parterze tej samej kamienicy na Dworcowej mieszkali dziadkowie (od strony matki) mojej bohaterki. Nie byli Niemcami, byli Polakami.

Mama naszej bohaterki miała jeszcze sześciu braci. 1 września 1939 roku pozostający w Gdańsku Polacy byli na celowniku Gestapo i oddziałów Selbstchutzu. Wiele adresów w mieście widziało ten sam scenariusz: podjeżdżający pod budynek samochód, stukot buciorów na klatce i walenie do drzwi. Aresztowania, przesłuchania, tortury, niekiedy śmierć lub wywózka do obozu.

- Jako dziecko słyszałam te buciory na schodach. Później dowiadywałam się, kogo zabrali. Z naszej kamienicy zniknęli Polacy.  Aresztowali pana Czarneckiego, on był zecerem w pobliskiej drukarni (tej położonej na rogu Sandomierskiej i dzisiejszego Traktu św. Wojciecha – przyp. red.). Gestapo było doskonale przygotowane, wiedzieli, kto Polak, wiedzieli, gdzie mieszka – mówi orunianka.

Dziadkom pani Anity udało się początkowo uniknąć takiego losu. -  Mój ojciec ich ostrzegł: „Zmywajcie się, bo rano 1 września przyjdą po Was”. Jeden z braci mamy pracował na cmentarzu i tam się zadekował. Ale dziadka później zabrali. Do Stutthofu. O niego była walka, rodzina chodziła do wojskowych i prosiła o jego uwolnienie. Zajęło to trzy lata – relacjonuje.

Kto żyw, ten biegł gasić...
Niemcy zgodzili się, ale postawili warunek. Zarządzali wymiany: najmłodszy syn (rocznik 1924) idzie do niemieckiego wojska, wtedy jego ojca zwalniają z obozu. - Chłopak poszedł. Służył na Stogach, w przeciwlotniczej baterii. Najszybciej wrócił do domu, bo kiedy Rosjanie się zbliżali do Gdańska, po prostu uciekł – uśmiecha się pani Anita.

Znów wybiegliśmy o kilka lat. Póki co w naszej opowieści trwa jeszcze wojna. Ojciec pani Anity, który otrzymał dokument „niezdolny do służby wojskowej” pracuje w pralni. Ale w domu państwa Rawalskich się nie przelewa. Matka pani Anity musi iść do pracy. Nie ma daleko –  nieistniejąca już dziś fabryka Siegela (produkowała m.in. pastę do podłogi i butów) ma wtedy swoją siedzibę także i na Oruni, tuż obok pralni jej męża.

- Pamiętam alarmy przeciwlotnicze. Zbiegaliśmy wtedy do piwnicy naszego budynku. A tam już inni sąsiedzi. Kiedyś w kamienicę na Dworcowej 20 uderzyła bomba. Siedzimy wszyscy w piwnicy, a tu nagle straszny huk. Dobrze, że tam strop był podparty takimi drewnianymi słupami. Naprawdę widziałam, jak teownik się uniósł i cały zadrżał. Krzyczałam, że dom się zapadnie, bardzo się bałam – wspomina orunianka.

- Za chwilę przybiega mój ojciec: „Pali się, wszyscy do pomocy”. Kto żyw i zdrowy biegł gasić. Nie było żadnej straży pożarnej. W podwórku stał tutaj samodzielny dom z pralnią, służący całemu kompleksowi domów 12,14,16 i 18.

Pani Anita opowiada o tej sąsiedzkiej akcji gaśniczej.
Każdy kto miał wiadro, leciał i napełniał je wodą. Wiadra podawaliśmy sobie z rąk do rąk, schodami na górę „18-tki”. Na dachu stał mój ojciec i jeden sąsiadów spod „16-tki”. Wodę wylewano blisko ściany budynku 18/20, żeby uchronić „18-tkę” przed pożarem.

1945 rok. Koniec marca. Niemcy bronią się jeszcze na Biskupiej Górce. Ale to już niedobitki. Do miasta zbliża się potężna siła, której nikt już tutaj nie zatrzyma: Armia Czerwona. Niemcy kapitulują. Droga do Gdańska staje otworem.

Rosjanie nadchodzą
Dla tutejszych mieszkańców oznacza to konieczność zmierzenia się z nową rzeczywistością. Okrutną i bezlitosną. Ludzie opowiadają sobie kolejne historie o sowieckich sołdatach: że gwałcą, że rabują, że strzelają bez pytania. Nie do niemieckich żołnierzy, do wszystkich. Jak leci. Część tych historii to wymysły, niektóre są prawdziwe. Nieważne, na miasto pada wielki strach.

- Jezus Maria, co nas tu spotkało od Rosjan. Wyrzucenie z mieszkania, moje nocowanie gdzieś tam w rowach... - pani Anicie załamuje się głos, oczy robią się podejrzanie wilgotne.
Na chwilę przerywamy rozmowę. Oglądamy kilka zdjęć z albumu pani „Charlotty” (w PRL-u w dokumentach było: „Szarlota”).

Opowieść toczy się dalej.
- Niemcy wybudowali bunkier za dzisiejszym Domem Kultury na Dworcowej. Blisko torów jest takie wzniesienie, tam właśnie on się znajdował. Musieliśmy opuścić piwnicę i wszyscy do bunkra. Tam było już wiele ludzi. Byłam razem z rodzicami i dziadkiem – opowiada moja rozmówczyni.

W sumie 60-70 osób w bunkrze. Wspólnie przesiedzieli tam trzy noce.

Babcia pani Anity, która została wyrzucona przez hitlerowców z mieszkania na Dworcowej i przeniesiona do kamienicy na Serbskiej, nie chciała iść z innymi. - Dziadek się jej pyta: „Idziesz ze mną do bunkru?”. A ona mu po kaszubsku, że nigdzie nie idzie. I została. Na szczęście dziadek z nami poszedł. Gdyby nie on i gdyby nie jego znajomość języka polskiego...- orunianka macha ręką. - Uchronił nas od najgorszego – dodaje po chwili.

W Parku Schopenhauera stał wówczas...beczkowóz. Ne było w nim wody. Był inny trunek. Spirytus, ale skażony. Nie nadawał się do picia. Ale dla niewylewających za kołnierz Rosjan nie stanowiło to problemu. - Jak się dowiedzieli, co jest w tym beczkowozie, to było jedno wielkie pijaństwo. Nie mieli czasu zajmować się ludźmi, wszyscy pili, a później leżeli pokotem. Gdzie popadnie. To znam z opowiadań ojca. Jednak drugiego dnia ich sztab wziął się już do roboty – wzdycha moja rozmówczyni.

Idźcie stąd, w cholerę!
Pierwszy kontakt z sowieckimi żołnierzami. Otwarcie bunkra. - Pierwsze co zobaczyłam to lufę. A później zauważyłam takie wielkie nausznikowe czapy, bo to marzec był, zimno. Twarzy nie było widać – pani Anita miała wówczas 11 lat. - Nagle jeden z nich coś krzyczy. Nie wiedziałam, co on mówi. Niemka obok zrozumiała, że on się pyta, która godzina. I pokazała mu swój zegarek, a on jej go zerwał – moja rozmówczyni wybucha śmiechem na to wspomnienie.

Ale nikomu wówczas do śmiechu nie było. Rosjanie wyrzucili wszystkich z bunkra. Nie pozwolili też wrócić do domu. - Krzyczeli wskazując lufami karabinów kierunek w którym mieliśmy iść, szukali niemieckich żołnierzy i kobiet.

Jedna wpadła im szczególnie w oko. Na mostku nad Kanałem Raduni (vis a vis Dworcowej) zatrzymał ją patrol. Obok niej szedł jej ojciec. Wiedział, co się święci. Próbował ją ratować. Może zareagował zbyt gwałtownie. Może rosyjski żołnierz wyjątkowo nienawidził Niemców (inna sprawa, że przecież miał za co). A może był po prostu pijany. Padł strzał. Najpierw osunął się ojciec, później jego córka. - Widziałam to. Straszne, straszne – kręci głową pani Anita.

Zimno, a tu przymusowa tułaczka. Rodzina Rawalskich wraz z innymi osobami chce przejść na ulicę Raduńską. Ale jak tam się dostać – most na przeciwko ul .Dworcowej obsadzony żołnierzami sowieckimi. A może tak przejść na drugą stronę przez wewnętrzny mostek pralni, w której pracuje Bruno Rawalski? Idą, ojciec służy za przewodnika. Przeszli. Ale co dalej?

Gdzie się podziać? A może na pola do Parku? Tam przeczekać i próbować wrócić po kilku dniach do domu na Dworcową? Pomysł dobry, jego wykonanie niełatwe. Bo przecież chłodny marzec, wieje wiatr, jest ciemno i bardzo zimno. Pierwsza noc – spanie na kocach w Parku Oruńskim. A raczej prawdziwa mordęga, mało kto zmrużył wówczas oczy na dłużej. Ojciec pani Anity, którego Rosjanie już legitymowali („aha, niezdolny do służby wojskowej, możecie iść”), stoi na czatach. Zimno jak cholera, ale stać trzeba. I modlić się, by żaden pijany patrol się tutaj nie pojawił.

- Ojciec zarządził „odpoczynek” na ostatniej górze na końcu Parku, na skraju lasku – przypomina sobie pani Anita. - Tata stał na „warcie”, oparty o drzewo. Reszta siadła na plecaku lub kocu. Ziemia zmarznięta, gdzieniegdzie cienka warstwa lodu. I ten strach przed niewiadomym.

Do domu wrócić nie można
Na szczęście cała rodzina ma ze sobą plecaki – własnoręcznie szyła je pani Gertruda.  W plecakach ubrania i koce. Dodatkowo ojciec miał wiadro z pokrywką marmoladzie „Dagoma”. W śroku prawdziwe skarby: wędzona słonina, boczek, chleb.

Rodzina Rawalskich próbuje rano dostać się do domu. Mostek przy ul. Raduńskiej obsadzony żołnierzami sowieckimi. - Przejścia nie ma, wracajcie skąd przyszliście – mówią.

I nagle pada dużo groźniejsze pytanie. - A ty kto? - to do ojca pani Anity. Nie ma rady, trzeba znów wyciągać dokumenty. Tym razem to nie wystarczy.  Bruno Rawalski wraz z dwoma innymi mężczyznami zostaje zabrany przez Sowietów. Z ciężkim plecakiem musi się teraz męczyć dziadek. Rodzina jest przerażona. Boi się o los ojca, boi się, że znów będzie musiała spać pod gołym niebem.

Tak też się dzieje. To już nie Park Oruński. A wielki stóg siana na ulicy Nowiny, w pobliżu Starogardzkiej. Po drugiej stronie ulicy jest gospodarstwo. I piętrowy dom, do którego żołnierze sowieccy zabierają kobiety. Nie, nie przesłuchują. Gwałcą.

- Dziadek powyrywał siano, aby nie siadać na gołej ziemi. Mama była schowana z tyłu, przykryta kocem. Nagle patrzę idzie trzech żołnierzy. Mają dużą latarkę, bo już ciemno. Święcą na nas, świecą dookoła stogu. Szukali kobiet. Jedną już wzięli. Stanęli przede mną – opowiada pani Anita.
- Pani miała wtedy 11 lat, tak? - upewniam się raz jeszcze.
- Niecałe, 11 lat kończyłam w październiku, a to był przecież marzec.

To jeszcze dziecko! Co Wy robicie?
Latarka zatrzymuje się na dłużej w jednym miejscu. Robi się niebezpiecznie. - Przyczepili się do mnie. Miałam taki czarny elegancki płaszcz i fajną czapkę. Patrzą na mnie. Nagle każą mi wyjść z tego stogu. Mojego dziadka szlag trafił. Boże, jak tutaj przydała się polska mowa – wzdycha pani Anita. - On do nich po polsku: „Nie widzicie, że to jest jeszcze dziecko? Co Wy robicie?”. Wstał, a dziadek był wysokiego wzrostu, oficer sowiecki – nie. Ale gdyby chciał, to pewnie zabiłby dziadka. Na szczęście odszedł.

Trzy inne kobiety nie miały tyle szczęścia. Rosjanie kazali im iść do domku naprzeciwko. Kobiety płaczą, wyrywają się, błagają o litość. „O ty, taka i owaka, wyrywasz się? Oberwiesz kolbą! Właź do środka”. Słychać krzyki, w domu gaśnie światło. Na to wszystko patrzy 11-latka i kompletnie nie wie, co się wokół niej dzieje.

Kolejne dni wcale nie są lepsze. Noclegi pod gołym niebem. Chowanie się przed żołnierzami. Znów wybieranie kobiet. Kończące się zapasy jedzenia. Pojawia się coraz więcej „uchodźców”. Rosjanie się zastanawiają: no przecież coś trzeba z tymi ludźmi zrobić. Pada rozkaz, by wszyscy szli główną ulicą (dzisiejszy Trakt św. Wojciecha) w kierunku Gdańska. Tłum ludzi rusza w tym kierunku. Żołnierzy sowieckich mało, pilnują na początku i na końcu grupy.

- Maszerujemy Traktem. Na wysokości Gościnnej dziadek zarządził: tu skręcamy, idziemy do naszego domu! Odłączyliśmy się, było nas w sumie 9 osób. Mama, ja, dziadek, dzieci sąsiadów, jeszcze inna kobieta. Reszta poszła dalej – wspomina orunianka.

Cała grupa zatrzymuje się koło „Dziesiątki”. Dziadek pani Anity mówi: „Ja idę na wywiad, nie ruszajcie się stąd!”
Na zakręcie wpada na patrol sowiecki. „ A wy gdzie?” - pytają. „Jak to gdzie? Do domu. Tu mieszkam, mam ze sobą kobiety i dzieci” - nasz wywiadowca odpowiada im po polsku. Sowieci drapią się po głowie, patrzą po sobie. Na zasadzie: Co tu z takim zrobić? Na Dworcowej 8 jest teraz komendantura wojsk sowieckich. Kilkadziesiąt metrów od jeszcze niedawnej siedziby NSDAP, która w czasie wojny mieściła się w dzisiejszym Dworku Artura. Ale to kiedyś, teraz jest Dworcowa 8 i stacjonujący tam sowieccy oficerowie.

Wchodzimy do mieszkania, a tam...
Tam prowadzą dziadka pani Anity. „Idźcie, rozmawiajcie z naczalstwem” - mówią. Idzie, rozmawia, przekonuje. Dostaje specjalne zezwolenie na piśmie, że może wrócić na Dworcową 12. On i pozostała ósemka. Wraca do grupy. Triumfalny powrót do domu.

Triumf nie trwa długo. Oczom mieszkańców Dworcowej ukazuje się dramatyczny widok. - Jak myśmy weszli do naszej kamienicy...O Boże, jak tam wyglądało. Wszystkie piwnice i mieszkania rozwarte, wszystko pokradzione, a ile zniszczeń. Weszłam do jednego z mieszkań. Tam patrzę regał z szufladkami. Jedna z nich otwarta i tam coś różowego z niej wystaje – moja rozmówczyni kiwa głową z niedowierzaniem. - Podchodzę, a tam za przeproszeniem, wielka kupa, przykryta różową haleczką.

Z mieszkania państwa Rawalskich „znikły” wszystkie materace, poduchy, maszyna do szycia, akordeon ojca. To co zostało było albo wyrzucane przez okno, albo zdewastowane. - Nawet moje zabawki mi zniszczyli. Nie rozumiałam tego. Myślałam: „Czy ci ludzie mieszkali wcześniej w lesie?”. Niestety powrót do własnego mieszkania był zbyt niebezpieczny. Rodzina Rawalskich wraz z sąsiadami ulokowała się w mieszkaniu obok.

Matka wraz z sąsiadką zostają zatrudnione w kuchni dla żołnierzy sowieckich. Robota o tyle dobra, że z resztek można i nakarmić rodzinę. Ale i niebezpieczna. Bo jak któryś z Sowietów sobie wypije, nagle czuje chęć na amory. Nie ma rady, trzeba brać nogi za pas. I zgubić pijanego Casanovę w plątaninie korytarzy kamienicy na Dworcowej.

Miesiąc później nadchodzi dzień, w którym Sowieci opuszczają Orunię. No, ale jak to tak, wyjechać bez pożegnania, prawda?

Przed kamienicą wielka platforma. Rosjanie tańczą, śpiewają, gra akordeon. Leje się alkohol.  Żołnierze piją prosto z kanistrów. Takie tu teraz zwyczaje. Na platformę wdrapuje się kompletnie pijany krasnoarmiejec. Jest zły, bo chwilę wcześniej jedna z kobiet nie przyjęła jego wątpliwej jakości zalotów i uciekła. Wygraża się, klnie na czym świat stoi.  Młodziutka Anita patrzy na to wszystko z okna swego mieszkania. „Schowaj się do środka. Rosjanie się upiją i zaczną jeszcze strzelać w okna kamienicy” - słyszy ostrzeżenie od matki...

Kolejną część wspomnień pani Anity Alot opublikujemy po wakacjach. Serdecznie dziękujemy naszej bohaterce za zaproszenie nas do swojego mieszkania (pani Anita zna nasz portal i sama się do nas zgłosiła) i za bardzo ciekawą rozmowę.
Mieszkańcy Oruni, ul. Dworcowa 18 (rodziny Barzefeld i Rhode) - lata '30

Mieszkańcy...

3-letnia Anita Alot z kuzynką na sankach przy u. Dworcowej (w tle linia kolejowa) - rok 1938

3-letnia Anita...

Anita Alot - lipiec 1947r

Anita Alot -...

Mostek prowadzący do pralni nad kanałem Raduni

Mostek...

ok. 1943r. Bruno Rawalski

ok. 1943r....

Oruńska pralnia wewnątrz

Oruńska pralnia...

Pani Anita Alot w swoim mieszkaniu przy ul. Dworcowej

Pani Anita Alot...

Pani Anita Alot w swoim mieszkaniu przy ul. Dworcowej

Pani Anita Alot...

Po lewej Gertruda i Bruno Rawalscy, po prawej Bruno i Anita Alot

Po lewej...

Widok na ul. Dworcową i linię kolejową

Widok na ul....

Zdjęcie ze szkoły

Zdjęcie ze...

+ Dodaj komentarz (-) Anuluj

Komentarze (6)

Uwaga! Jeśli chcesz aby przy komentarzu pojawiła się nazwa użytkownika musisz być zalogowany. Jeśli nie masz jeszcze konta - zarejestruj się.

Proszę odczytaj kod potwierdzający z obrazka i wpisz w pole poniżej. Wielkość liter nie ma znaczenia. Jeśli masz problem z odczytaniem kodu, wczytaj nny obrazek

awatar

gosc

89.67.196.*

14:20, 01/03/16

Bardzo ciekawa a zarazem okrutna wspomnienia .Ale też i o takich ludziach powinno się pisać jak najczęściej.Póki jeszcze są z nami ,Ci którzy przez takie piekło przechodzili i pamiętają ,chcą opowiedzieć o tym ...wiecej

zgloś naruszenie
awatar

gosc

153.19.29.*

12:52, 01/03/16

Jedna hołota była cywilizowana (Niemcy) a druga nie (Rosjanie). A Gdańszczanie przeżyli swoje...Nikt nie uczył nas tej trudnej historii a sam pamiętam jak w aptece można było spotkać babcie mówiącą po niemiecku ...wiecej

zgloś naruszenie
awatar

gosc

83.25.215.*

13:43, 16/08/13

Ale super wspomnienia. Pamiętam tą starą Orunię z lat 50-tych. Wiem, że część domów na ul. Dworcowej wyburzono, tą od strony dworca, pamiętam, że na dworcu była kiedyś restauracja, zaraz za budką gdzie była kasa ...wiecej

zgloś naruszenie
awatar

gosc

83.25.81.*

20:30, 12/08/13

Z wielką przyjemnością czyta się takie wspomnienia. wzruszające.

zgloś naruszenie
awatar

gosc

62.61.53.*

23:35, 10/08/13

bezcenne zdjęcia

zgloś naruszenie
awatar

gosc

89.67.73.*

21:36, 10/08/13

Bardzo ciekawa lektura. Dobrze, że są ludzie, którzy chcą i mogą opowiadać, o tym co działo się kilka pokoleń wstecz. A jeszcze lepiej, że ktoś chce tych historii wysłuchać i udokumentować.

zgloś naruszenie

REKLAMA

REKLAMA