Ed Blues, jak sam pseudonim mówi, jest bluesomaniakiem. Zaprzysięgłym fanem Stonesów, Mudy Watersa, Johna Lee Hookera, B. B Kinga i wielu innych, których nazwiska i tak Wam pewnie nic nie powiedzą. Najlepszą definicję bluesa, wyśpiewuje Gary Moore:
Everybody knows what the blues is all about.
It's a pain you can't live with.
It's a woman you can't live without.
Ed, na swojej niebanalnej działce ogrodniczej stworzył coś na kształt Luizjany, a Potok Oruński na ten jeden dzień, bez żadnych kompleksów podrabiał Missisipi!
Oruńskie wydarzenie muzyczne, nazwane przez organizatora: Pierwszym Rockowo-Bluesowym hukiem, zostało podzielone na dwie części. „Before”, na wspomnianej wcześniej działce. Wstęp tylko dla wybrańców i to na imienne zaproszenia. Potem prawdziwy huk, w centrum Oruni na naszej prestiżowej ulicy Gościnnej. Taka sytuacja!
Myślę sobie: nie ma opcji, żebym się tam nie wkręciła. Co prawda nigdy nie słyszałam o gwieździe wieczoru, zespole Rooftop Party (i jak wskazuje ich profil na Fejsie, nie jestem w tym odosobniona), ale co tam?! Pewnie jakieś młode, niezmanierowane chłopaki dadzą czadu standardami tak, że będę celnie napieprzać w scenę bielizną...
Zaczęło się cudownie. U wrót Ogrodów Działkowych nad Oranią, stał żywy, prawdziwy selekcjoner! Uchylał bramę, tylko wówczas, gdy słyszał hasło: „Do Edka”. Wytłumaczył nam, że ta prewencyjna procedura zaistniała na polecenie prezesa działek. To musi być jakiś wyjątkowo ponury, stary kapelusznik! Prezes nie selekcjoner ofkoz. Bramkarz przymknął oko nawet na moje obuwie sportowe typu trampki, czym pozyskał sobie moją sympatię i dozgonną wdzięczność.
Mimo mojego spóźnienia, koncert jeszcze się nie rozpoczął. Albowiem gwiazdy spóźniły się jeszcze bardziej. Był więc czas na eksplorację cudownej działki, charakterystycznej altany, zapoznania z resztą uczestników imprezy, a przede wszystkim z gospodarzem – Edem Bluesem. Kocham takich ludzi, których nie da się zametkować i wsadzić do szuflady. Obym spotkała ich w życiu jak najwięcej!
A potem trzech chłopaków z Rooftop Party zagrało i zaśpiewało, nie bacząc na deszcz i wiatr. Jak ktoś lubi film „Forrest Gump” i kojarzy ścieżkę dźwiękową, to będzie miał wyobrażenie o granych szlagierach. Bielizny co prawda nie rzucałam, za to pilnie (zakąszając doskonałe małosolne), wsłuchiwałam się w szepty zebranych słuchaczy. Najlepszy komentarz w mojej skromnej opinii to ten wygłoszony przez sympatycznego, starszego pana: „Powinni mieć wokalistkę Murzynkę!” :p
Koncert był klimatyczny, okoliczności przyrody również. Była lekka obawa, czy przy wyjściu pan Leszek Selekcjoner, nie będzie kontrolował wychodzących, na okoliczność nielegalnego wynoszenia śliwek i kalarepy. Na szczęście okazała się być płonną! Z tych wszystkich emocji aż skoczyła mi temperatura do 38,5 stopni Celsjusza i niestety nie dotarłam na II część koncertu, a podejrzewam, że mogło być jeszcze lepiej (i takie też mam sygnały).
Pierwsze koty za płoty! A za rok, być może Orunia zostanie bluesową stolicą Gdańska i będzie u nas organizowany festiwal. Za co bardzo trzymam kciuki. A nawet będę chciała przyłożyć do tego ręki. Co ja mówię? Obie przyłożę! Im więcej freaków, tym lepiej! :p