Od urodzin mieszkałam pod trzynastką. Piętrowy dom z czerwonej cegły z szarymi fugami istnieje do dzisiaj.
Odkąd sięgnę pamięcią, budynek był zawsze taki sam, stary i zniszczony.
Mieszkanie moich rodziców znajdowało się w głębi podwórka na parterze. Była tam dobudowana drewniana altanka, pomalowana olejną farbą. Farba łuszczyła się. Zaintrygowana, siedząc na metalowych schodkach, paznokciem zdrapywałam warstwę za warstwą, chcąc wiedzieć jakiego jest koloru.
Okna mojego mieszkania wychodziły na podwórko. Jedynie z altanki widać było tory kolejowe. Wielokroć stałam tam, i patrzyłam na przejeżdżające pociągi. Marzyłam o podróżach. Tak bardzo zapatrzyłam się na te pociągi , iż w końcu poszłam do kolejowej szkoły. Inaczej tego nie potrafię sobie wytłumaczyć. W mojej rodzinie nie było tradycji kolejarskich.
Mieszkanie moich rodziców było jednopokojowe . Dopiero po moim urodzeniu, kiedy staliśmy się rodziną sześcioosobową, ojciec wystarał się w administracji o przydział drugiego mieszkania. W 1967 roku z dwóch mieszkań powstało jedno.
Przez przypominający stary tramwaj korytarz, którego podłoga wyłożona była skrzypiącymi deskami, wchodziło się do kuchni. Kuchnia była olbrzymia. Oprócz kredensu kuchennego, stało w niej łóżko oraz ogromny stół. Tam spali moi rodzice.
W naszym pokoju stały dwa rozkładane łóżka i trzydrzwiowa szafa. Wewnątrz szafy, wisiało ogromne lustro w którym jako dziewczynka uwielbiałam się przeglądać. Nigdy nie udało mi się otworzyć szafy po cichu. Złote zawiasy okrutnie skrzypiały. Zamknięcie też nie było łatwe. Trzeba było stanąć na palcach, podnieść róg wykrochmalonej białej serwety która leżała na szafie.
W pokoju stał telewizor. Długo trzeba było czekać zanim się rozgrzał, i pojawił się czarno biały niewyraźny obraz. Włączało się go wieczorem. Jedyny kanał zaczynał się po południu. Telewizor nie pożerał naszego czasu.
My dzieci oglądaliśmy dobranockę, czasem serial o przyjaźni polsko radzieckiej, Czterech Pancernych i Psa. Rodzice oglądali dziennik a potem jakiś film. Mama krzyczała do nas wtedy – spać już! głowy do ściany! W czwartki leciała Kobra.
Drugi pokój był pokojem wizytowym. Wchodziło się do niego rzadko. Czuło się w nim chłód. Był taki czysty i bardzo sterylny. Pokój malowany był zawsze przez tego samego malarza pana Pawłowskiego, mieszkającego pod czternastką. Przesympatycznego niskiego człowieka, który kulał na jedną nogę. Co dwa, trzy lata, zaproszony stawał pośrodku pokoju, podpierał się rękami, i pytał mamę
- Jaki kolor?
- Ten sam - odpowiadała mama. A był to kolor pomarańczy.
Na jednej ze ścian stał segment o nazwie ”Jantar”, kanapa dla gości, fotele i okolicznościowy stolik. Okna w których wisiały lśniąco białe firanki i czerwone zasłony z weluru wychodziły na okoliczne działki. Trudno było je nazwać rekreacyjnymi. Stare altanki, ogrodzone brzydkimi płotkami. Mój ojciec hodował tam nutrie. Zabawne zwierzątka z jeszcze śmieszniejszymi zębami. Na skróty, poprzez działki chodziłam do szkoły podstawowej nr 16.
Z kuchni, przez dwa nasze pokoje, można było wyjść na korytarz. Korytarzem wracało się do kuchni. Naszą ulubioną zabawą było ganianie się wkoło. Mama robiąc coś w kuchni, śmiejąc się próbowała dosięgnąć nas trzymaną w ręku mokrą ścierką.
W domu pozostała moja mama. Ojciec zmarł w styczniu 2010 roku. Nie ma już działek za oknem. Teraz z okna widać nowo pobudowany blok dla ludzi z Letniewa. Odeszła większość sąsiadów. Ale dom z czerwonej cegły nadal istnieje i wspomnienia z nim związane.