Na podwórkach wesoło nie jest

Autor: p.olejarczyk, Data publikacji: 2012-05-31 16:09:00

Narzekać potrafimy jak chyba nikt inny. Ale zmienić to co się nam nie podoba – tu już tak dobrze nie jest. Tę smutną prawdę widać również na... oruńskich podwórkach.

„Sąsiedzi wyrzucają śmieci gdzie popadnie”, „Trawy nikt tu nie kosi od miesięcy”, „Moje dzieci bawią się w brudnej piaskownicy”, „Jeden wielki syf, brud i ubóstwo” – oruniacy, których spotykam na ich własnych podwórkach mogą tak jeszcze długo. W konkurencji „wskaż co się nie podoba w okolicy” są prawdziwymi mistrzami. Problem zaczyna się, kiedy pada nieco inne pytanie.
- Czy zgłaszam problemy do miasta? A po co? I tak nikt nic tutaj nie zrobi – mówi mi pani Krystyna, która na Oruni mieszka od 1945 roku.

Jej dwie sąsiadki, siedzące na jednej z ławek przy ulicy Żuławskiej znów zaczynają swoją litanię krzywd. Temat: nikt nie dba o podwórka na Oruni. Winni: urzędnicy, administracja, dziennikarze. Rozwiązanie problemu: więcej narzekania.

Podobny scenariusz rozgrywa się w innych częściach Oruni: na Przy Torzu, Rejtana, Głuchej, Trakcie św. Wojciecha. Moi rozmówcy cieszą się, że ktoś chce ich wysłuchać. Jeden przez drugiego opowiadają mi o problemach w swojej okolicy. Kwestia estetyki, a właściwie jej braku, zawsze jest na pierwszym planie.

To co uderza w tych rozmowach, to zupełny brak podstawowej wiedzy na temat funkcjonowania miasta. Kilkunastu różniących się wiekiem rozmówców – takie hasła jak Dyżurny Inżynier Miasta, Rada Osiedla, Zarząd Dróg i Zieleni są dla nich czarną magią. – Rada Osiedla? Coś tam słyszałam. Przed wyborami obiecywali, czego to nie zrobią dla Oruni. Ale już się dorwali do koryta, biorą pieniądze i nic nie robią – przekonuje mnie pani Marzena z Traktu św. Wojciecha. I już chce wejść na wygodny dla siebie tor („Na Oruni nic się nie robi...”), ale udaje mi się przerwać tyradę. Po chwili okazuje się, że oruniance chodziło o radnych miasta. – A to nie to samo? – dziwi się czterdziestokilkuletnia kobieta.

Nieco lepiej sprawa wypadła na Grabowej. Tu udaje mi się znaleźć kogoś, kto przynajmniej wie, gdzie i do kogo należy zwracać się z „podwórkowymi” problemami. – Pewnie, że chcemy zmienić nasze podwórko. Zaczniemy od obudowania tych śmietników. Czekamy na projekt i ceny od naszego zarządcy – tłumaczy mi pani Ola.

Większość moich rozmówców preferuje proste odpowiedzi: oruńskie podwórka są brudne, bo miasta nic na nich nie robi.

Są jednak osoby, którzy wskazują, że problem jest bardziej złożony. 
- Mieszkańcy oczekują od miasta, że zadba o ich podwórka. Tymczasem nie zrobiło tego przez 50 lat, więc co się ma nagle zmienić? Zamiast czekać na cud, ludzie powinni jak najszybciej wydzierżawić i wykupić swoje podwórka. Wtedy nareszcie będą mogli decydować o tym, co mają za oknem – komentuje.

Ale jak przyznaje szefowa Rady, na Oruni (tej, położonej za torami) taka taktyka jeszcze się nie sprawdza. – Niestety ludzie często nie zdają sobie sprawy, kto i za co powinien odpowiadać na ich podwórkach. Nie wiedzą na co idą ich pieniądze z czynszu, nie wiedzą, że mogą wymagać od swojego administratora określonych działań. To jest rola dla naszej rady, aby uświadamiać ludziom ich prawa i obowiązki. Właśnie jeżeli chodzi o wspólnoty i zarządzanie budynkami i podwórkami – mówi Bartków. I obiecuje zorganizować serię właśnie takich spotkań z mieszkańcami.

Paulina Borysewicz, architekt, która zaangażowała się w projekt zmiany jednego z oruńskich podwórek, diagnozuje cały problem jeszcze inaczej: - Podwórka w odczuciu ludzi są „mentalnie niczyje”. Mieszkańcy nie czują się tutaj właścicielami, uważają ten teren za gminny, miejski. Ludzie nie mają zbudowanego poczucia, że miasto to mieszkańcy.

Problem „brudnych podwórek” nie dotyczy tylko Oruni. I nie tylko Gdańska. W Legnicy urzędnicy przyznają, że nie radzą sobie z całą kwestią i namawiają mieszkańców do wykupywania podwórek. Po okazyjnej cenie – 1% wartości. W Płocku, w formie spółki, powołano specjalną agencję rewitalizacji miasta. Jednym z jej zadań jest rewitalizacja miejskich podwórek. Szczecin ma nawet swój portal, który opisuje miasto tylko z perspektywy jego podwórek. Obok miejskiego, przez szereg lat działał tu także program organizacji pozarządowych. Jego naczelna zasada brzmiała „żadnej pomocy miasta, bez zaangażowania mieszkańców”. Ci ostatni wespół z tamtejszymi radami osiedla (w asyście wolontariuszy) pracowali na swoich podwórkach. Później ich działania finansowo wsparło także miasto.

W Gdańsku urzędnicy również przekonują do wykupu swoich podwórek. Za 2% swojej wartości. Procedura jest jednak czasochłonna – zajmuje około 2 lat. Dużo szybciej trwa załatwienie kwestii wydzierżawienia podwórka (około 2 miesięcy).

Kilku z moich rozmówców zna przykład zrewitalizowanego podwórka przy Ramułta i Związkowej. Wszystkim podoba się nowy wygląd tego miejsca. Każda z osób chciałaby, aby takie zmiany dotarły także na ich podwórko. – Ale jak to zrobić? – pytam. – Trzeba pójść do tej Rady Osiedla, może coś pomogą – po chwili zastanowienia mówi mi jedna z pań, która urzęduje na ławce przy Żuławskiej. – A może przejść się do tych mieszkańców co to robili? I ich podpytać? – wpada na pomysł jej towarzyszka.

Co ciekawe, mieszkańców Ramułta i Związkowej można spotkać teraz na własnym podwórku. Podlewają świeżo zasadzone rośliny, mocują nowe ławki, inni odpoczywają tu ze swoimi dziećmi. Wcześniej, gdy stał tu tylko zniszczony trzepak i brudna piaskownica, takie obrazki były nie do pomyślenia. – To teraz nasze podwórko. Nie pozwolimy, aby ktoś je nam zniszczył – komentują tutejsi mieszkańcy.