O każdym mógłbym zrobić film...

Autor: p.olejarczyk, Data publikacji: 2013-03-08 19:37:00

Robił dokumenty dla „Jedynki”, „Dwójki”, „TVN-u”, „Polsatu”, „Canal+”, tworzył teledyski i reklamy, od dziesięciu lat mieszka na Oruni – Mirosław Judkowiak opowiada nam o swojej pracy. Jego karierę przerwała groźna choroba. Po tym jak udało mu się ją pokonać, filmowiec chce „wrócić do gry”.

Filmowe CV Mirosława („Mirka”) Judkowiaka wygląda imponująco. 9 filmów dla TVP1, 5 dla TVP 2, 4 – dla „Polsatu”, 3 – dla „Canal+, 10 „wizjerów” i 3 „superwizjery” dla TVN. 30 teledysków (tak, w „szalonych” latach 90-tych nie zabrakło tutaj też kawałków disco polo), mnóstwo wywiadów ze znanymi osobami. 15 nagród Grand Prix na festiwalach filmowych, wiele swoich produkcji.

Człowiek orkiestra. - Jestem reżyserem, montażystą, scenarzystą, teraz nawet i „pi-arowcem” swoich filmów – mówi mi Mirek, który nalega abym właśnie w taki sposób go tytułował. Siedzimy w jego mieszkaniu, na Trakcie św. Wojciecha 99. Od 10 lat to miejsce to również jego niewielkie studio montażowe.

Ostatni czas nie był jednak dla artysty najlepszy. Przede wszystkim, choroba. U Mirka zdiagnozowano guza w głowie, później pojawiły się przerzuty. Rozpoczęła się dramatyczna walka o życie, zakończona sukcesem. Od dwóch lat artysta czuje się już lepiej i próbuje „wrócić do gry”. Jak sam mówi, nie jest to łatwe. O jego obecnych projektach, walce z chorobą przeczytają Państwo w drugiej części wywiadu, którą przedstawimy za tydzień.

Oto fragmenty opisów jego najbardziej znanych dzieł. Film „Jureczek" – bezdomny starszy Pan odnajduje sens życia realizując swą cyrkową pasję stania na rękach. Zarabia  prezentując swe niezwykłe umiejętności w pociągu podmiejskim.
„ Bogumił” – Bogumił jest świadkiem Jehowy, a poza tym uwielbia piosenki Violetty Willas. Śpiewa niemal cały dzień. Swe myśli rozdaje dosłownie na każdym kroku. Jest przekonany, że trafi do grupy 44 tysięcy zbawionych.”

„Janek”  – Jan Łuka jest mistrzem świata w trójboju siłowym. To prekursor Strongmenów w Polsce.  „Żyć z plusem” – Joanna jest od 9 lat nosicielką wirusa HIV. To przewodnicząca stowarzyszenia wolontariuszy wobec AIDS w Warszawie.  W trakcie niniejszego wywiadu prezentujemy odnośniki do filmów Mirosława Judkiewicza.

Każdy ma jakąś historię do opowiedzenia?
Mirosław "Mirek" Judkowiak: Tak. Każdy ma taką historię.

O każdym mógłbyś zrobić film?
O każdym. Czasami jedynym ujęciem byłaby sama twarz człowieka, film mógłby trwać pięć sekund. A i tak opowiadałby wiele. Może i więcej niż godzinne reportaże.

A o Oruni to co można nakręcić?
O Oruni to można by nawet z dwadzieścia filmów zrobić (śmiech). Trzeba byłoby się kierować trzema zasadami. Po pierwsze: być wobec siebie szczerym i otworzyć się swoją wyobraźnią na wydarzenia, które mają tutaj miejsce. Po drugie: musisz sobie odpowiedzieć, co wyobraźnia podpowiada ci na temat tutejszych bohaterów. I ostatnia, równie ważna sprawa: musisz wiedzieć, jak chcesz to wszystko nakręcić.

Mieszkasz na Oruni już ponad 10 lat. Znasz tę dzielnicę?
Nie. Ja o Oruni wciąż niewiele wiem. Najbardziej to znam ten kawałek, który rozciąga się tuż za moim oknem. Zarysowałem już sobie całą listę przechodniów. Jest na przykład kobieta, którą nazywam „Rosołkowa”. Bo często słyszę jak jej partner, taki trochę pijaczek krzyczy do niej: „Kup jeszcze rosołek, nie zapomnij”. Po drugiej stronie mam widok na niewielki lumpeks. Tam jest taka sukienka, której właścicielka nie może sprzedać od miesięcy. Ale niemal codziennie wychodzi ona na zewnątrz sklepu, wykłada tę sukienkę, psika ją czymś, to taki rytuał.

Nieopodal mieszka taksówkarz-alkoholik. To też ciekawa historia: facet pije, samochód czeka przed budynkiem. Jest jeszcze mężczyzna, który codziennie po kilka razy chodzi do sklepu po piwo. Kupuje alkohol nie tylko dla siebie, ale i dla kolegów, w pas się mu kłaniają. Kiedy pierwszy raz go zobaczyłem, pomyślałem, że facet musiał mieć kiedyś inne życie. Jego twarz była taka, może to dziwne określenie, szlachecka. I co się okazało: dawniej pływał na statkach, miał pieniądze, ale później coś mu nie wyszło w życiu i żona go wyrzuciła z domu. Wiele ciekawych historii można posłuchać w pobliskich sklepach. Tematów jest mnóstwo.

Bałeś się wprowadzać na Orunię?
Przez pierwszy rok, tak. Tu jeszcze wtedy w okolicy mieszkał niejaki Salceson, ponoć członek samochodowej mafii. I właśnie w sklepie poznałem historię, jak to on i jego koledzy imprezują u siebie. Że wódka, narkotyki, awantury w nocy, gdzieś tam dziuple samochodowe, o których każdy wie, a policja siedzi cicho. Później go jednak zamknęli, po jakimś czasie wypuścili, ale po trzech dniach znów siedział. Takie historie trochę mnie przerażały. Ale sąsiedzi mi mówili: „Mirek, spokojnie, my tu mieszkamy 20 lat i nic się złego u nas nie działo. Jak już, to gangsterzy między sobą się tłuką”. I rzeczywiście z czasem zacząłem przekonywać się do tego miejsca.

Powiedziałeś, że każdy ma historię do opowiedzenia. Zapytam o Twoją. O pierwsze filmy, o sam początek twojej kariery...
To wszystko zaczęło się, kiedy miałem 18 lat. To był 1981 rok, wtedy zmarła moja mama. Już nie miałem ojca, zostałem więc sam. Miałem duże mieszkanie w Gdyni, trochę pieniędzy otrzymałem z zakładu pracy mojej mamy. Byłem przed maturą, ale już wtedy bardziej od książek interesowały mnie filmy. Chciałem nagrywać swoje materiały.

I nagrywałeś?
Kupiłem kamerę. Miałem takie grono przyjaciół, pasjonatów, z którymi razem pracowałem przy produkcji moich filmów. To były takie krótkie etiudy fabularne, od dwóch do pięciu minut. W soboty organizowałem premiery w swoim domu. Możesz sobie wyobrazić, jak to wtedy wyglądało. Szary PRL, a tu młody chłopak zaprasza do siebie, „na wolną chatę” tłumy znajomych, z którymi razem oglądało się filmy. To były zwariowane czasy. Ale i piękny okres. Nie myślałem o tym, czy to co nagrywam będzie się sprzedawać. To była czysta, żywa, naturalna, wewnętrzna pasja i chęć pokazywania tego co przez ostatni tydzień się nakręciło.

To co wtedy kręciłeś?
Wszystkie moje filmy to były etiudy humorystyczno-filozoficzne, nie miały nic wspólnego z buntem i próbą pokazania toczącej się wszędzie walki o byt. Nagrywałem kamerą 8 mm, przez dwa lata powstało sporo takich filmów.

W czasie stanu wojennego z grupą przyjaciół kręciłeś sobie wesołe filmy?
W stanie wojennym też nagrywałem. Raz stałem z kamerą na balkonie, chciałem nagrać jak czołgi jeżdżą po Gdyni. I nagle w moją stronę ktoś wystrzelił racę, musiałem uciekać, bo bym dostał w łeb. Ale powtarzam, to nie były jakieś buntownicze filmy. Byłem młody, miałem swoją pasję, lubiłem poznawać nowych ludzi. Spotykałem kogoś takiego i w ciągu kilku minut potrafiłem wymyślić scenariusz tylko dla tej osoby, który mogliśmy kręcić natychmiast.

Co było później?
Szybko się ożeniłem, miałem dziecko. Musiałem przerwać kręcenie filmów. Zdawałem do łódzkiej Szkoły Filmowej, nie dostałem się. Trafiłem do podobnej szkoły, ale pod Warszawą. Tam wytrzymałem jakiś czas, ale nie miałem pieniędzy aby w taki sposób się utrzymywać. Dziecko ma już rok, a tu jego ojciec: młody artysta, bez perspektyw, bez pieniędzy. Pojechałem do Berlina Zachodniego, za pracą. Wyjechałem z żoną i dzieckiem. 3 lata studiowałem tam jako wolny słuchacz, chodziłem na wykłady ze sztuki filmowej.

A z czego wtedy żyłeś?
Pracowałem przy przeładunku ryb na przystani. Tam też, chyba nawet bardziej niż na wykładach, poznałem język niemiecki. Berlin Zachodni to był wtedy zupełnie inny świat. Po pracy, szedłem  na najbogatsze ulice w Berlinie i chodziłem po sklepach. Tylko patrzyłem. Ale i marzyłem, że przy tych rybach uda mi się coś odłożyć i kupię sobie taki profesjonalny sprzęt do montażu i nagrywania. I udało mi się. Zacząłem realizować swoje plany filmowe.

Kiedy wróciłeś do Polski?
W 1991 roku podjąłem decyzję, że wracam. Szkoda mi było mieszkania w Gdyni. I znów zebrałem grupę ludzi, gdyńskich malarzy, poetów, ludzi ze szkół plastycznych. Zacząłem robić kolejne filmiki i znów premiery w moim domu. Zaczęły się pierwsze nagrody na festiwalach. No i praca w jednej z pierwszych stacji prywatnych w Polsce: Tele Top w Gdyni.

A nazwa Sky Orunia obiła ci się wtedy o uszy?
No niestety, to było za daleko wtedy dla mnie (śmiech). Nic o niej wtedy nie słyszałem.

Co robiłeś w telewizji Tele Top?
Miałem swój program. Każdego tygodnia pokazywałem portrety znanych ludzi z Gdyni. A to jakiś aktor, a to szachista, który jako jedyny w Polsce grał wtedy aż z dziesięcioma arcymistrzami na świecie. To był świetny czas. W nocy miałem dla siebie studio montażowe, bo w dzień było ono zajęte przez chłopaków, którzy kręcili wtedy hurtowo setki reklam. Ale w nocy to było moje królestwo, pracowałem nad kilkoma filmami tygodniowo.

Później Twoją osobę zauważyli ludzie z telewizji publicznej?
Gdzieś w połowie lat 90-tych zgłosiło się do mnie kilku producentów z „Jedynki” i „Dwójki”. Zauważono, że moje filmy są dobre. Zrobiłem dla nich po kilka dokumentów. Różne filmy: o znanym rzeźbiarzu Kazimierzu Kalkowskim, czy o Adasiu – wielkim miłośniku trolejbusów. Ten ostatni film szczególnie się ponoć podobał Ninie Terentiew.

Miałeś też okazję być niejako przy narodzinach stacji TVN...
Po tym jak zakończyłem współpracę z TVP, w wytwórni sopockiej LUPUS zrealizowałem film: „Jureczek”. Trafił on na festiwal do Krakowa. Wprawdzie nie zdobył nagród, ale w jury siedział Edward Miszczak, już wtedy znana postać TVN. „Jureczek” bardzo mu się spodobał. Zadzwonił do mnie i zaproponował mi wizytę w Warszawie. Siedziałem przy jednym stole z Tomaszem Lisem, Miecugowem. Miszczak bardzo cenił moje filmy, miałem od niego zielone światło na robienie kolejnych materiałów do TVN.


Znalazłem informację, że nagrywałeś wtedy dokumenty do programu „Wizjer”.
Tak. Przysyłano do mnie ekipę z Warszawy – operator i dźwiękowiec. Oni spali w hotelu w Gdyni, a w dzień robiłem z nimi po 2-3 tematy. Ja dawałem oczywiście pomysł na materiał, załatwiałem bohaterów, umawiałem spotkania. A później jechałem do Warszawy i miałem 8 godzin na wyszukanie najlepszych ujęć w całym zebranym przez nas materiale. Z wybranymi przeze mnie „time-codami” ( czyli ujęciami „od-do”) szedłem następnego dnia do studia montażowego, wpisywałem je w maszynę i miałem 100 wgranych ujęć. Później musiałem je jeszcze odpowiednio poukładać. Ciężka praca, ale ja byłem bardzo szybki. Kiedyś pobiłem rekord, zrobiłem 5 reportaży w 4 dni.

Jakie to były dokumenty?
Na przykład materiał o fałszerzach obrazów. Ale wsławiłem się filmem o dwóch gejach. Taki kontrowersyjny materiał, poszedł w programie „Superwizjer”. Tam była odważna scena, że dwóch rozebranych chłopaków całuje się w wannie. Cóż, takie rzeczy się sprzedawały. Zrobiłem też film o słynnym klubie „Amazonka”. Czyli materiał, gdzie przewodnim motywem była...rura. W Hiszpanii jest bambusowa, u nas metalowa. Chodziło oczywiście o dziewczyny, które tańcem i czasem nie tylko tańcem zabawiają klientów.

Jak kręciłeś takie materiały? Przychodziłeś do takiego klubu i mówiłeś: „Dzień dobry,  jestem z TVN, chcę nakręcić o was film”? Nikt z takich ludzi nie miał żadnych obiekcji?
Nie, nie. To trzeba zrobić delikatnie. Musisz dać się poznać od dobrej strony, pójść z takimi dziewczynami na wódkę, porozmawiać. I wtedy od słowa, do słowa, zagaić, że chciałbyś taki film zrobić. Tamte dziewczyny się zgodziły. No bo pokazałem je w różnych sytuacjach: z jednej strony taniec erotyczny i pokoje „dla klientów”, z drugiej – scena, jak mieszkają razem w jednym pokoju i razem robią sobie obiad. A później opowiadają mi jeszcze o swoich marzeniach.

Zdarzyło się, że ktoś nie chciał występować w takich dokumentach?

Kiedyś chciałem zrobić film o najstarszej prostytutce w Gdyni. No i siedzimy już na dokumentacji i ona poczuła, że może na nas zarobić. Mówi: „Chcę pięć tysięcy” -  a to była wtedy naprawdę duża suma. Dzwonię do TVN-u, mówię im jak sprawa wygląda. A oni: „Daj jej 500 złotych, nie więcej”. Kobieta się nie zgodziła, materiału nie było.

Musiałeś kiedyś naginać rzeczywistość produkując takie filmy?
Miałem taką sytuację. Robiłem film o malarzu, który wymyślił technikę: „wybuchowy pędzel”. No, bierze się taki pędzel, zanurza w farbie, wkłada się tam kapiszony i podpala. Pędzel wybucha i rozpryskuje farbę. Tworzy się obraz. Dzwoni do mnie TVN i mówi mi: „za mało, trzeba dać coś jeszcze”. Innymi słowy, materiał może i ciekawy, ale musi być jeszcze ciekawszy. Wymyśliłem więc, że tego malarza będzie sponsorował bogaty homoseksualista... A malarzowi mówię: „słuchaj Robert, chcesz by Twoje obrazy były w telewizji, to nie ma wyjścia, musimy to trochę podrasować”.

I on się zgodził?
Tak, ale ten materiał tuż przed emisją zobaczyła jego matka. Zadzwoniła do stacji i kazała wycofać materiał. Oczywiście miała do tego prawo.

Ktoś przeczyta taką historię i powie: „to niemoralne”. Nie opisujesz rzeczywistości, a ją wymyślasz...
Może tak powiedzieć, ale się nie zgadzam z taką oceną. Jeżeli taki element, nazwijmy go komercyjny, niczemu nie szkodzi, a przeciwnie, pogłębia wiedzę o postaci, to ja się czuję usprawiedliwiony.

Powiedziałeś kiedyś producentowi „nie”?
Kiedyś TVN chciał, abym zrobił film o Nikosiu. Powiedziałem „nie” z dwóch powodów. Po pierwsze: nie byłem zamożnym człowiekiem, nie stać mnie było na rozbijanie się po knajpach i robienie tak czasochłonnego materiału. A druga przyczyna, i tego nie ukrywam, jest taka, że po prostu się bałem.