Oruniacy szykujcie się na koszmar, miasto wam nie pomoże

Autor: p.olejarczyk, Data publikacji: 2014-04-02 17:38:00

Coraz gorsze wiadomości dla oruniaków. Po pierwsze, wraz z nowymi pociągami tutejsze szlabany będą zamknięte jeszcze częściej, szczególnie rano Orunia zostanie odcięta od świata. Po drugie, miasto nie poczuwa się tutaj do winy, nie kwapi się też do szukania wyjścia z sytuacji, argumentując, że nie ma pieniędzy. Po trzecie, również wojewoda i marszałek rozkładają ręce, a miejscy radni mówią raczej o „krótkofalowych” rozwiązaniach.

Jest źle, będzie jeszcze gorzej. - Mogę zapewnić, że liczba połączeń kolejowych wzrośnie. Mówię to także z przykrością, bo wiem, że przejazd przez Państwa szlabany będzie jeszcze trudniejszy – na wczorajszym wewnętrznym, zorganizowanym przez lokalną Radę Osiedla spotkaniu mówił Eugeniusz Mańkowski, zastępca dyrektora Departamentu Infrastruktury w Urzędzie Marszałkowskim. 

- W godzinach szczytu porannego pociągi regionalne z Tczewa w kierunku Gdańska mają jeździć co 10 minut. Do tego doliczyć trzeba jeszcze pociągi towarowe, a od grudnia także Pendolino. Szlabany będą zamknięte dłużej – dodawał urzędnik, który jak mówił zna dobrze problem, z którym borykają się oruniacy. Sam często przejeżdża przez Orunię, a jadąc na wczorajsze spotkanie do Gościnnej Przystani oczywiście musiał odstać swoje na jednym z tutejszych przejazdów kolejowych.

Może się więc tak zdarzyć, że już za kilka tygodni w godzinach 7-9 rano szlabany na oruńskich przejazdach kolejowych będą cały czas zamknięte. Oruniacy powinni przygotować się na prawdziwy koszmar.

We wczorajszej dyskusji, na której szukano m.in. odpowiedzi, jak poprawić sytuację na tutejszych przejazdach kolejowych, udział wzięli przedstawiciele wojewody pomorskiego, marszałka, europosłów (m.in. Jarosława Wałęsy), radni miasta, planiści Biura Rozwoju Gdańska.

Nie pojawił się nikt z PKP PLK, spółki, która nadzorowała remont przechodzącej przez Orunię linii kolejowej E-65. - Powiedziano nam, że w spółce PKP PLK są tylko dwie osoby, które mogą wypowiadać się oficjalnie w takich sytuacjach. Obaj Panowie byli w tym dniu jednak zajęci i nie mogli przyjść na nasze spotkanie – usłyszeliśmy od organizatorów wczorajszej dyskusji.

Nie przyszedł również żaden z gdańskich prezydentów. A szkoda, dyskusja toczyła się bowiem na temat pieniędzy z miejskiego budżetu i ewentualnym sfinansowaniu budowy wiaduktu na Oruni. - Ja na temat pieniędzy się nie wypowiadam – kwitował Marek Piskorski, dyrektor Biura Rozwoju Gdańska.

Żałować też można, że nie było wczoraj Wiesława Bielawskiego, wiceprezydenta Gdańska, który oficjalnie głosił, że cała sprawa z oruńskimi przejazdami kolejowymi leży raczej w gestii wojewody niż gminy. Gdyby Bielawski wczoraj przyszedł, zobaczyłby, jak jego argumentacja rozrywana jest na strzępy.

- To była niefortunna wypowiedź miasta. Gospodarzem terenu jest miasto, nie wojewoda. W sytuacjach uzgadniania inwestycji, to gospodarz terenu poprzez umiejętne negocjacje powinien uzyskać korzystne dla siebie profity. Mówiąc prościej: gdyby ktoś w odpowiednim momencie złapał PKP za rękę i postawił warunki, to ta inwestycja, ten remont wyglądałby inaczej – komentował Andrzej Kondracki, dyrektor Wydziału Infrastruktury w Urzędzie Wojewódzkim.

- Inwestycję prowadziła spółka PKP PLK, której zależało, by zrobić ją jak najtaniej. Gospodarz - a od 16 lat w mieście rządzi prezydent Adamowicz, a od 12 lat Platforma Obywatelska – na etapie projektowania miał coś jeszcze do powiedzenia, ale uwag nie wniósł. Jeżeli na tym etapie gospodarz „nie cisnął” PKP PLK do swoich rozwiązań, to mamy taką sytuację jaką mamy – mówił Grzegorz Strzelczyk, radny Prawa i Sprawiedliwości, przewodniczący Komisji.Rewizyjnej Rady Miasta Gdańska. 

A sytuacja wygląda następująco: miasto nie kwapi się do naprawy swojego błędu. Jak mówił wczoraj Piskorski, koszt budowy wiaduktu, czy tunelu oscyluje wokół kwoty 30 milionów złotych i tych pieniędzy póki co w budżecie miasta nie ma. A nawet gdyby się znalazły, to realizacja takiej inwestycji potrwa minimum kilka lat.

Co w takiej sytuacji mają robić oruniacy? Obecni na spotkaniu radni osiedla nie kryli wzburzenia. - Nie chcemy być „Gdańskiem B”, tu też żyją normalni ludzie, płacą podatki. Jak mamy dalej żyć? Ja już myślę nawet o wyprowadzce z Oruni, a tego nie chcę – mówiła Agnieszka Bartków, szefowa Rady Osiedla „Orunia-Św. Wojciech-Lipce”. - Jak tak dalej pójdzie wyjdziemy na tory, innego wyjścia nie widzę – wtórowała jej Karolina Woźniak, radna osiedla.

Dariusz Słodkowski, radny miasta i przedstawiciel Platformy Obywatelskiej zachęcał, by najpierw skupić się na rozwiązaniach krótkofalowych, które w pewnym stopniu mogłyby zniwelować napiętą sytuację na Oruni. Wskazał na trzy sprawy, które jego zdaniem, można przeprowadzić jeszcze w tym roku.

Po pierwsze, przekonanie PKP PLK do wprowadzenia procedury, w której dróżniczka na Oruni mogłaby w wyjątkowych sytuacjach (np. przejazd karetki pogotowia) otwierać szybciej szlabany i przepuszczać konkretny pojazd na drugą stronę torów.

Po drugie, przeprowadzenie remontu odcinka ulicy Mostowej, tak by przynajmniej część samochodów zamiast przez Orunię jechała przez Dolne Miasto. W tym przypadku inwestycja ta wpisana jest już do miejskiego budżetu. Jak podkreślał jednak wczoraj Słodkowski, by remont ten mógł wystartować, PKP musi zgodzić się jeszcze na wydzierżawienie lub sprzedanie fragmentu mostu kolejowego.

Trzecim rozwiązaniem, zdaniem radnego, jest doprowadzenie do remontu ulicy Sandomierskiej, poprawienie tutejszej nawierzchni jezdni i stanu chodników. Być może trzeba będzie zmienić także organizację świateł na skrzyżowaniach, m.in. na odcinku Toruńska-Okopowa. Wszystko po to, by jak najwięcej kierowców wybierało alternatywną drogę przez Dolne Miasto.

Z kolei przedstawiciel marszałka zadeklarował, że będzie naciskał PKP PLK w sprawie instalacji monitoringu w tunelach na terenie Oruni. Reprezentant wojewody obiecał, że jego instytucja poprze wszystkie wnioski o szukanie pieniędzy na budowę wiaduktu, czy tunelu na Oruni. Choć przyznał, że środki na sfinansowanie tej inwestycji powinny pochodzić raczej od miasta.

- Miasto jest tak zadłużone, że nie widzę szansy na szybkie znalezienie tych 30 milionów złotych – komentował Strzelczyk.

Lokalni radni osiedla nie ustępują. Zamierzają pisać do miasta, wojewody, marszałka, słać skargi na zaniechania urzędników i domagać się konkretnych dokumentów. - Nie poddajemy się. Będziemy poszukiwać wyjścia z tej sytuacji. Dla Oruni to być albo nie być – puentuje Bartków.